czwartek, 29 września 2022

Wiem


Tak tylko, chciałbym dotknąć twojej twarzy. Niby niechcący.
Jakby przypadkiem…
 
Spojrzeć ci w oczy
przelotnie,
w płonącym drżeniu nadziei, oczekiwania…
 
Nieśmiało.
 
Więcej
nic.
A może…
 
Tę twarz kładącą się pod mój dotyk
piękną,
w smudze światła…
… w muśnięciach ust…
 
… być
może ―
nie
słyszysz
jeszcze
― tego szeptu…
 
Ale, ja ―
słyszę.
I wiem…
 
Mimo nawały przedmiotów, rzeczy. W zagłuszającej wszystko prozie życia…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-09-28)

https://www.youtube.com/watch?v=cj7gAYtYOO8

wtorek, 27 września 2022

Powrót


Powiedz mi. Powiedz…
Dlaczego
wciąż milczysz?
 
Widzisz, stąpam cicho po ścieżkach pełnych pożółkłych już liści… Stąpam cicho
cienistym krokiem po śladach zacieranych przez czas.
 
W promieniach jaskrawiejącego słońca.
W zapachu ciepłej jesieni. W intensywnej woni zwiędniętych kwiatów.
 
Refleksy w gałęziach.
Gdzieś spoza ogrodu, między szpalerami drzew.
 
Czyhające szczegóły, kształty.
Zatrzymane nieoczekiwanie.
Czekają rozchwiane, drgające,
jakby zatopione w krysztale wody…
 
Spójrz!
 
Jesień mnie otula mgielnym tłem
majaczącym w oddali,
mimo gwaru, śmiechu rozbieganych w parku dzieci…
 
I te światła coraz niżej wirujące. Wchodzące powoli w niebyt. W noc…
 
Drżę…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-09-27)

https://www.youtube.com/watch?v=5h0nqw1DYuI

niedziela, 25 września 2022

Wspomnienia są jak odległe opuszczone pokoje


Wokół mnie wrzawa przeszłości. Dostrzegam jakieś przełomy w nostalgicznym mroku nadciągającego zmierzchu, ostre krawędzie. Wychodzą ze ścian głosy, kiedy przywieram do nich czołem, ustami, dłońmi… Całuję wilgotne płaszczyzny, wsuwając język w szczeliny pęknięć, w rozmiękły pył szarego cementu. Pajęczyny na mojej twarzy, drażniący zapach wirujących, mżących w żółtawym świetle obskurnej żarówki cząsteczek kurzu…
W lustrze stojącego trema smutne widmo mojej umarłej matki, które nie mogąc się pogodzić ze śmiercią ― wychodzi ze snu, w sen wnikając następny. Tożsamy? Absurdalny? Zgodny, czy niezgodny z jej charakterem? Trudno ocenić to niezgłębione płótno falującej wolno pamięci. Zaistniało znienacka, bowiem wie, że jeszcze można, że jeszcze… Co widzi? Niezwykłe sceny. Niezwykłe, z punktu widzenia melancholika, w którego się przeinaczyła w nieskończonych zaświatach.
I tak oto staję oko w oko z tym podróżnikiem wracającym z dalekich, nieznanych stron. Wracającym albo raczej przechodzącym bladą smugą rozmytego światła, której i tak nikt nie zauważa, której nikt nie widzi poza mną! Drżę w tym potoku straszliwej ciszy. W piskliwym szumie śmiertelnej gorączki. W tym nieustannym przemijaniu poszczególnych obrazów rozchodzących się odległym echem…
 
Wiesz, oplątują mnie czyjeś ramiona otwarte szeroko jak grób. Zamykają się chłodnym uściskiem, żelaznym. Do kogo ja to mówię? Do kogo? Byłaś? Nie ma ciebie? Jesteś? Roztajałaś niczym obłok na skraju błękitnego nieba… Eloise? Madelaine?
Narasta mrok skłębiony i siny. Nasiąknięty okrutnym deszczem. Kim jesteście? Powiedzcie, kim? W pokoju obok trwające pertraktacje giną w chrzęście butelek. Ktoś wznosi toast w bełkocie wrzawy, chrząknięciach i kaszlu, w stukocie sztućców, talerzy, w rozgardiaszu rozsuwanych krzeseł. Nadciąga noc. Idzie zamaszystym krokiem w oparach alkoholu i milczącej spiekocie żalu… Krople deszczu na szybach, na żółknących już liściach drzew. Na blaszanym parapecie… Za oknem kroplisty szmer przejeżdżającego ulicą samochodu… Oddalający się stukot obcasów spóźnionego przechodnia…  
Na podłodze rozlewa się mdława plama światła. Okrywa słoje dębowej klepki… Obrysowuję je palcem niczym malarz, który leżąc ― wodzi po tych obłych konturach, sękach w dziwnej podróży dotkniętego zespołem Aspergera, próbującego ogarnąć umysłem iluzję tak bardzo niejasną i nieuchwytną…
Pędzę przed siebie w tym rozważaniu, które ociera się niemalże o szaleństwo… Pędzę, nie mogąc się zatrzymać jak koń w pełnym galopie. To się nawarstwia i potęguje… To mnie przytłacza swoją potęgą!
 
Tutaj zniknę, być może obejrzawszy się ostatni raz za siebie…  W wietrze rozwiewającym włosy, poły szarego płaszcza, przekroczę bramę w pomroce dziejów, w gwiździe lodowatego wiatru, podczas którego będą mnie napastować piksele jasne i konkretne jak postacie zminiaturyzowanych figurek Meissoniera, o wyraźnych wzorach kostiumów…
Taka ostrość kształtów jest charakterystyczna dla choroby umysłu, bądź szalejącej gorączki rozrastającej się jak pnącza na ogrodowym, drewnianym treliażu.
W pachnącym kwiatami ogrodzie błyszczące ptaki dzwonią doniośle, jakby miały gardła z mosiądzu, a serca z miękkiej kutej stali… Zlewają się w jedno, w pieśń tajemniczą feerycznych tęsknych pejzaży przynoszących ukojenie w złudnych przerwach przynoszących ukojenie.
Przechodzą i giną w ostrym bólu melancholijnego wzruszenia poprzetykanym szeregiem czarodziejskich, spotęgowanych wizji, mimo że spaczonych i przejaskrawionych. Wysublimowanych w atmosferze refrakcji… Załamującej się na granicy światła, coś na kształt zasady Fermata, bądź Huygensa…
Lecz znowu wszystko upada. Chwieję się w gęstwinie mroku, w zwięzłej monografii upojenia. Czym? Nie wiem. Nie pamiętam. Choć wiem, że koszula lepi się od rozmaitych trunków i szumi w głowie nawała wspomnień.
 
Wiem, że jestem, gdzieś w połowie drogi. Korytarza? Przedpokoju? Z tyłu? Z przodu? Nie pamiętam w jakiej pozycji śniłem. Być może leżącej, embrionalnej? Ale wiem, że było mnóstwo wiwatów i salw oraz wietrznych oklasków rozkołysanych dębów, kasztanów, jakby na pożegnanie… Westchnień zielonej doliny szczęścia… Która była jednak poza zasięgiem. Zagrodzona wielkim narzutowym głazem…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-09-25)

https://www.youtube.com/watch?v=Oi5Yls1Zw-8

niedziela, 18 września 2022

Cryogenic memory


Pędzę przez
czas
i przestrzeń,
zamknięty w łupinie z tytanowego pancerza.
Zamrożony. Zeszklony.
 
Rozsadzony kryształkami lodu
śnię o zmorze
napastującej
moje nieruchome ciało…
 
Otwieram drzwi. Przechodzę przez popękane ściany… Mury. Obrośnięte mchem kamienne
bryły…
 
Przechodzę przez okna z falującymi firanami,
wzburzonymi zasłonami pełnymi jakichś
wirów,
podwodnych uskoków, kominów hydrotermalnych,
wokół których skupiają się wąsate, zeskorupiałe stwory o wielu odnóżach…
 
Przechodzę
albo raczej
przepływam
bez ciała
i czucia
jak na próbie
wniebowzięcia.
 
Albo ciężki jak stutonowy głaz
spadam w otchłań
wielką jak wszechświat…
 
Jakieś przebłyski o nieznanej naturze. Jakieś zapętlenia materii.
 
Elegie powietrza,
które
prawie czuję
w tej nieczułości doczesnej…
 
I próbuję przywłaszczyć sobie tę cząstkę bytu. Wilgotną zalążnię. To ziarno…
 
I jestem w innej rzeczywistości jakimś innym zdarzeniem, dryfującym ciałem, co przecina
trajektorie planet,
tarcze galaktyk,
obce nieboskłony.
Tam, gdzie się coś nieustannie spełnia
w szale oczekiwania albo w trwodze pragnienia.
 
Lecz spełnia się,
spełniając
za późno.
Wywołuje
zdarzenia
z przeszłości.
 
Na jawie? We śnie?
 
I ten błysk otwieranego ręką matki okna. W słońcu. W którymś gorącym dniu lipca…
 
Albo którejś jesieni…
 
Rozedrgane słoje na fornirze szafy,
dębowej klepce.
Uśmiech matki zniekształcany
drgającą smugą powietrza,
co ją przecina, otacza i wchłania.
 
Jej dłonie gładzące w donicy kwiaty…
 
Lecz, gdy tylko zamykam oczy, otwieram  ― widzę jedynie ― martwe przedmioty
z żelaza.
Skorodowane.
Okryte patyną mosiężne klamki…
 
I słyszę ciszę bezmierną zapomnienia, która jarzy się na krawędzi szklanki
stojącej na stole.
 
Gdzieś w głębokich pokładach czasu, jakieś poruszenia. Liście. Drzewa…
 
Wiodąca do ogrodu ścieżka… Gong stojącego zegara, nieustanny jak bicie serca…
 
Boję się głębiej odetchnąć, aby nie zburzyć obrazu i tak trwającego jedynie mgnienie.
 
Zamykam oczy.
Otwieram.
Cóż widzę?
 
Wydeptane przez lata
drewniane schody.
Wygładzoną poręcz.
 
Na ganku drzwi otwarte na oścież.
 
Za nimi ―
półmrok
opuszczenia.
 
Wschody
i zachody księżyca.
 
Ćmy jak nagłe
westchnienia
kołują uparcie
wokół płomienia świecy…
 
… talerza, pustej butelki po alkoholu…
 
I wszystko pokryte kurzem.
Szarym pyłem cementu…
Przesypujące się
przez palce
porzucone artefakty
jakiegoś dawnego życia.
 
Nadziei…
 
Całe flotylle sennych majaków
o rozwianych grzywach
niewidocznym wymiarem wkraczają w nieistnienie…
 
Jest tak przerażająco zimno.
 
Moje oszronione ciało
w wirującej kapsule.
 
Niewidzące już oczy
spoglądają w pustkę
jedynie resztkami pamięci,
skrząc się nikłym blaskiem dalekich gwiazd…
 
Pędząca w kosmicznej zawiei radioaktywnych cząstek, przeżarta na wskroś bryła lodu…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-09-18)

https://www.youtube.com/watch?v=ZKZHOrAoIyQ

środa, 14 września 2022

Nighthawks


Noc okrywa wierzchołki drzew siną powłoką pochmurnego smutku. Krople skapują
z ulicznych latarni, parapetów,
łopoczących w porywach wiatru reklamowych szyldów…
 
Zatrzymane
w kadrze
uśmiechnięte twarze…
 
Wygaszone
witryny
sklepów,
w których snują się jedynie
duchy zapomnienia,
muskając niewidzialnie kontury przedmiotów…
 
Moje własne
w szybach
wielokrotne odbicia…
 
Ciemne zakamarki, skrzydlate cienie…
Zatarte ślady stóp mojej matki,
która za życia przechodziła tędy wiele razy …
 
… wyrastające
łodygi
ze szczelin
zmurszałego,
wilgotnego muru…
 
Zacieki.
 
Pajęczyny
pęknięć
puchną
i kurczą się
od oddechu,
od nadmiaru powietrza…
 
Żółtawe plamy świateł rozpełzłe przy ziemi,
wspinające się po ścianach kamienic,
po wstrząsanych dreszczem drzewach…
 
Ktoś spogląda na mnie ze smutkiem
zacinającego deszczu, skłębionych obłoków.
 
Przepływa nade mną.
Mówi przez sen,
poruszając obrzmiałymi ustami…
 
Lecz wszystko jest zamknięte i ciche.
Pocięte dalekim mrokiem zamglonych cmentarzy.
 
W nocnym barze
cztery osoby.
Jak w obrazie
Edwarda Hoppera.
 
Wpatrzone
przed siebie.
 
Kroki u szczytu kamiennych schodów, którymi idę, są jedynie epizodem jesieni…
 
Wspinam się.
 
Ściskam
żelazną,
zimną poręcz…
 
Plączą mi się wspomnienia, epoki i lata,
jak te byty
o zatartych już rysach twarzy…
 
Wiatr łopocze
ogromnymi
skrzydłami.
Wznosi się i opada
w sinej politurze nieba.
 
Szeleści w głębokiej rozpadlinie mroku…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-09-14)

https://www.youtube.com/watch?v=X96aLsNoaoA

 

sobota, 10 września 2022

Błądzę daremnie


Ręka sina od opadowych plam… Wciąż drga. To wciąż drga i nie może się pogodzić ze śmiercią… Odchylona głowa. Zdziwione spojrzenie szeroko otwartych niewidzących już oczu. Wspina się po wzorach tapet skowyt sennych majaków. Rozbestwione umarłe ciało przeszywa powietrze ze wzgardą uniesionych wysoko dłoni, tworząc piętrową konstrukcję konfliktu.
To się wydarzyło i nie może przestać się wydarzać. Zatem trwa jak echo w nieskończoności nieujarzmionej nocy…
 
Zamykam oczy: nurzam się w klarownym lecie, gdzieś na piaszczystej drodze pod lasem, pod drewnianym płotem, w pachnącej łące… Otwieram: zbutwiałe liście płoną w przedwiośniu. Rozmiękają brudne hałdy śniegu w kryształach kropel topiących się w słońcu sopli… Czas przepływa  falami w rwącym nurcie rzeki (Newy?)… Piotrogród, Leningrad, Sankt  Petersburg…  Lśniące złotem kopuły soboru Zmartwychwstania Pańskiego nad Kanałem Gribojedowa… Zielona Brama Narwska (Łuk tryumfalny)… Echa salw karabinowych z dawnych pokładów przeszłości.  Okrzyki tłumów, wiwaty…  Po części zatarte jak na starej magnetofonowej taśmie… Przemówienia podczas Piotrogrodzkiej Rady Delegatów Robotniczych i Żołnierskich… W oddali tumult i pierzchanie kroków. Tykanie stojącego zegara… Kapiąca z kranu woda… Osaczają mnie mżące w piskliwym szumie piksele wypływające z mrocznych zakamarków pustego domu… Drobinki kurzu, pajęcze fałdy…  
Zastanawiam się nad dalszą częścią pisanego właśnie tekstu, lecz trącam ręką (przez nieuwagę albo w pasji) stojącą na stole butelkę… Zbierając potłuczone szkło, kaleczę sobie boleśnie palce…  Alkohol drażni nozdrza, uderza mocno do głowy…
 
*
 
Zgubił mi się wątek, więc kontynuuję jakoś inaczej. Noc mości się w koronach drzew, w miękkim listowiu mokrym od deszczu. Z jednej strony kanapy: „Matka”, Maksyma Gorkiego, i „Martwe dusze”, Gogola. Z drugiej: „Obłomow", Gonczarowa, oraz: „Skrzywdzeni i poniżeni”, Dostojewskiego… Przewracam strony. Szukam. Szukam tej wielkiej tęsknoty wymykającej się wszelkim percepcjom umysłu. Zapadam się. Spadam w otchłań…
Co ja plotę? Po co to wszystko? Na co to? Ano na nic. Próbuję zgłębić dręczącą mnie melancholię rozszerzającej się przestrzeni wszechświata, strzałkę czasu, wszelką atrofię pamięci, entropię energii, lecz coś mnie mroczy, coś otacza.
 
Taplam się w kałuży. W egzystencji. W rzece wielkiej jak blizna. W żółtawym, obskurnym świetle wiszącej żarówki. W rozmytych kręgach rozpełzłych przy ziemi. Wiesz, zaciskam mocno powieki, ponieważ dzieli nas zbyt wiele blasku. Więc macam, dotykam jak ociemniały. Podążam w ciemności niczym nędzarz…  Idę przed siebie, przez cmentarz. Tak jak szedłem dzisiaj obok ciebie, matko. Szłaś obok, niewidzialna. Stałaś przy mnie, kiedy zapalałem na twoim grobie świeczkę i kładłem cięte czerwone róże, które tak bardzo przecież kochałaś… Lecz, cóż świeczka i kwiaty, kiedy widzisz mnie jedynie samego w nieograniczoności przeżywania świata. Smutek mnie wielki ogarnął i otulił szarą płachtą deszczu, kroplami ściekającymi po mojej twarzy. W szarości zamglonej i lepkiej. Rozedrganej… 
Zimno mi było i pusto w tej przesiąkniętej wilgocią nieskoszonej trawie.
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-09-10)

https://www.youtube.com/watch?v=1gX9lMZXvBs

czwartek, 8 września 2022

Matko, moja jedyna!


Spójrz, coś wyrasta na skraju kobaltowego nieba… 
Coś się rodzi na nowo.
Spala. Płonie nuklearnym blaskiem…
 
Spójrz, moja jedyna! Kwiat przed nami rozkwita, przecudnej urody, tylko że śmiertelny
i jakże morderczy w swojej kreacji.
 
Zachodzi. Ciemnieje nieskazitelną purpurą.
 
Gaśnie.
 
Wyżarzone
do cna
popielisko.

Matko,
moja
jedyna!
 
Drżę.
 
Przepływam przez poszczególne warstwy czasu, wyławiając echa przeszłych epok…
 
Powiedz mi.
Powiedz mi,
proszę…
 
(co mam ci powiedzieć?)
 
Cokolwiek.
 
… nasłuchuję…
 
Lecz,
tylko
― cisza.
 
Lecz nic…
 
Jedynie otchłań milczenia, którą eksploruje lodowaty wiatr.
 
Rozwieram
szeroko
ramiona.
 
Chwyć
mnie
za rękę.
 
Zamykam dłoń. Obejmuję próżnię. Wciąż próżnię…
 
Zaciskam
powieki.
 
Pod powiekami pulsuje bolesny powidok…
 
Otwieram…
 
*
 
Samotny
dom
na stepie,
w którymś słonecznym dniu lipca..
 
Samotny dom…
 
Nie widzę za wiele, bowiem razi mnie światłość z wnętrza przedmiotów…
 
Skąd
ten
blask?
 
To jasnowidzenie?
 
Menażeria
kształtów.
 
Coś jest. Za chwilę tego nie ma…
I znowu jest, ale w innym miejscu i czasie…
 
Przecieram
łzawiące,
szczypiące oczy…
 
 
Przede
mną
białe
ściany.
 
Otwarte
okna.
Drzwi…
 
Białe ściany.
Popękane…
Białe ściany
pełne rdzawych smug… …
 
… naznaczone brunatnym żarem eksplodującego przed dziesięcioleciami słońca…
 
Samotny dom. Opuszczony. Od dawna nieżywy.
 
W porywach wiatru powiewają niecierpliwie
poszarpane szmaty
ze śladami dawnego życia…
 
Matko,
moja,
jedyna!
 
Nachodzisz mnie w snach i o coś nieustannie prosisz…
 
… spomiędzy spróchniałych resztek, chwastów, wątłych łodyg…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-09-07)

https://www.youtube.com/watch?v=nVu9fypUS5U

wtorek, 6 września 2022

Katabasis eis antron


Zniekształcone głosy przemieszczają się. Przenikają poszczególne warstwy ścian z kamienia, popękanego tynku, czarnego, spalonego żelbetonu nuklearnego schronu… Noc pulsuje. Wnika do przegniłych resztek zmiażdżonego mózgu… Padam na kolana i składam dłonie jak do modlitwy, ale to nie jest modlitwa, to jest spojrzenie w głąb czystego zła. Absolutnej wirtuozerii mroku. Czyjeś szepty. Wciąż szepty. Nieustanne mlaskania. Pomiędzy uderzeniami gongu stojącego gdzieś w labiryntach domu zegara, następuje tajemnicza próba kontaktu… Lecz znowu echo gongu i tykanie… I znowu… Znowu…
Ktoś przechodzi, dudniąc krokami, jakby po rezonansowym pudle. Zagłębia się w doskonałej czerni przedpokoju? Korytarza? Za uchylonymi drzwiami kłębi się spirala odmętu. Nie ma zmiłowania. Jest za to rozchodzący się po całym ciele potworny ból rozkładu. Na schodowej klatce, ktoś uderza metalowym prętem o futryny wywartych wrót opuszczonych przed wiekami mieszkań… Wznoszą się obłoki kurzu z przeżartych czasem przedmiotów, rzeczy. Ze spróchniałych szkieletów rozsypujących się trucheł…
 
Następuje ustalanie tożsamości. Dłubanie w cuchnącym zgnilizną miąższu wyrwanych zębów.  Elektryfikacja! Elektryfikacja! Uwaga! Poręcze schodów pod wysokim napięciem! Zdają się śmiać wyszczerbione, zębate czaszki. Ich wypalone oczodoły wydzielają mdławą woń radiacji. Spotworniałe kreatury nie z tego świata, przeszyte promieniowaniem gamma. Wsparte jedne na drugich podpierają nieruchomo strop. Sufit pełen zwisających pajęczych płacht. I same obrastają mchem wrośnięte korzeniami w lastryko stopni. I istnieją. I trwają tak w tym obskurnym świetle tlącej się żarówki jak te pradawne filary w świątyni wieczności.
Rozkruszam fiolki ze śmiertelnymi bakteriami, wirusami. Puszki z chemiczną trucizną. Wszystko to wala się wokół moich bosych stóp. Obleczone pyłem śmierci. Zatarte. Skorodowane. Powyginane. Przegniłe…
Pod stopami chrzęst potłuczonego szkła. Zostawiam za sobą ślady krwi. Długie smugi posoki… Wlokę się, kulejąc, raniony chlaśnięciami bata… Raz po raz… RAZ PO RAZ…  R a z  p o  r a z…
 
Schodzę wolno wśród milczących okrzyków dziurawiących bębenki w uszach. Schizofrenicznych uderzeń i stąpnięć diablej menażerii, słyszanej tylko przeze mnie. Wśród chaosu absolutnego zła.
Przede mną długi szpitalny korytarz pokryty gruzem. Podążam tropem ekskrementów i rozwleczonych jelit w wywołującym efekt stroboskopu migoczącym, zimnym świetle poprzepalanych częściowo jarzeniówek… Rozsuwam poobijane metalowe łózka. Zardzewiałe wózki na kółkach z jakimiś tackami z resztkami skrwawionej waty, ligniny, usuniętych nie wiadomo z czego wysuszonych już tkanek… Kto tu jest? Czy, ktoś tu jest? Odpowiada mi jedynie cisza, piskliwy szum rwącego potoku… Potłuczone gabloty pełne medycznych eksponatów, wydzielają intensywny chemiczny odór. Coś z nich powyciekało, krzepnąc w brunatnych pionowych smugach i rozlewając się na podłodze cuchnącymi kręgami.
Zresztą pełno tu jakichś nowotworowych guzów, potwornych narośli, pokrywających gęsto żeliwne rury w kątach mrocznych pomieszczeń. Talerze wielookich lamp w zdewastowanych salach operacyjnych zwisają martwo nad aluminiowymi stołami pełnymi kawałków odłupanej glazury, tynku, jakiegoś szarego miału…
 
Kto tu jest?
Kto?
Czy, ktoś tu jest?
 
Czuję ciągle czyjąś milczącą obecność. Obecność kogoś albo bardziej czegoś, tuż obok, wciąż obok… Nawiedza mnie od początku mojego życia w pochmurny deszczowy dzień na porodowej sali, a co ulega nieustannemu procesowi rozkładu, jednocześnie mu nie ulegając. I nie potrafię się od tego uwolnić.  N i e  m o g ę!
Osaczają mnie ceglane sklepienia, piwnice… Zatęchła apokalipsa wilgoci… Ale, kto? Co? Jakiś maleńki punkt mozoli się na szczycie grani… Opada, lecz znowu wspina się szybko na srebrnej nitce, chwiejąc się w intensywnych podmuchach przeciągu. Nieruchomieje. Znika w szczelinie…
 
Tak oto zbliżam się do czegoś niewyobrażalnie czarnego, mijając po drodze stare anatomiczne  ryciny, czarno-białe fotografie posępnych twarzy, bądź w kolorze sepii o popękanej emulsji… Odprowadzają mnie obojętnym wzrokiem dawno umarłe byty. Przepadają za moimi plecami w pomroce dziejów, w trwającym wciąż misterium grozy.
Objawia mi się na końcu drogi ogromny drewniany krzyż z przybitą doń skrzydlatą, kościstą (?) maszkarą… Rozchyla szeroko swoje ramiona? Odnóża? Co to jest? Co to takiego, u licha?  Ojciec? Czy to ty, ojcze? Ale, jak? Nie pamiętam przecież ciebie takiego, chyba że wtedy, kiedy leżałeś w trumnie w przykościelnej kaplicy. Miałeś taką siną, wykrzywioną twarz, całą w opadowych plamach… Szepty. Szepty. Utajone słowa, jakby nieustającej skargi. Jakby nieprzerwanego, mniszego kazania… A więc, to z tym czymś sprzeczała się moja nieżywa już matka w pokoju za ścianą. W czasie umierania na pomiętej pościeli, wygrażając palcem podczas oskarżycielskiej mowy.
To coś jest teraz doskonale nieruchome… Spogląda na mnie przeraźliwie martwo i nieskończenie pusto w wyjącym wietrze lodowatej nocy… Rozwiera się nade mną jak na powitanie, niczym koszmarny robak. Podchodzę blisko, najbliżej, na wyciągnięcie ręki. Dotykam absolutu mroku…
 
*
 
To się przemieszcza. Powoli. Bardzo powoli… W półmroku korytarza. W nikłym, stroboskopowym świetle migoczącej jarzeniówki. Przestrzeń zamyka się. Przestrzeń się otwiera. Pulsuje. Drży… Moje dłonie kładą się pod lodowaty dotyk. Moje dłonie. Dłonie oczekujące…
Spoglądam na wiszące na krzyżu monstrum. Na to spotworniałe truchło… Dotykam chropowatej skorupy. Odłupuję kawałek po kawałku… Po ramieniu przebiega mi pająk, łaskocząc mnie swoimi długimi odnóżami. Włoskami na odwłoku… Widzę stosy połamanych desek, oparte o ściany wieka wielkich trumien. Napastują mnie przerywane linie, jakieś uskoki, psychiczne przełomy. Lecz obraz pozostaje zimny, pełen kurzu i pajęczyn. Straszący groteskową bezwzględnością. Milczący i przesycony piskliwym szumem promieniowania czasu. Spogląda na mnie zło tak odmienne, że nie pozostawiające nawet pozorów jakiegokolwiek maskowania grozy. Kwintesencja mroku i opuszczenia. Psychoneurotyczna wizja ze schizoidalnym zespołem symptomów…
 
Przytłacza mnie obcość i trudna do zdefiniowania wielorakość doznań, pełna jakichś symboli, znaków i niezrozumiałych gestów. Dookoła mnie zwały jakiegoś wypalonego żużla, poszarpanych szmat, organicznych cząstek. Bezdenna otchłań melancholii, która nawet sama siebie przytłacza swoim własnym ciężarem, zapadając się w sobie i wciągając wszystko z potwornym, grawitacyjnym jękiem czarnej dziury. Wszystko się ode mnie odwraca na pięcie z gwałtownym spazmem furiata. Krusząc się i niwecząc w obłokach kurzu wszelkie przejawy żałosnego bytu.
Podążam poprzez te formy odrealnione i ciężkie, odwalając mozolnie skorodowane blachy stanowiące pancerz jakiejś antycznej chimery… Z pewnością zeszło tu coś do podziemi i uległo metamorfozie kształtu. Wkroczyłem w zaświat na własną odpowiedzialność. Spadłem. Stoczyłem się na samo dno, które wcale jednak nie plonie, tylko jest bezkresem smutku i zapomnienia. Lecz niespodziewanie przestrzeń rozszerza się. Przestrzeń oddycha, wzruszona elektrycznym impulsem, iskrą życia …
Strumienie powietrza opływają moje skronie, nagie ciało… Zaciskam powieki. Coś najwyraźniej budzi się, by skonać w ponownej kreacji zmarłych przedwcześnie, poronionych widm, by narodzić się w zmienionej zupełnie eksplozji krzyku. Coś się wciąż przejawia w plejadzie sennych majaków. Zaznacza swoją obecność od pierwszych chwil mojego istnienia. W czarno-białej sekwencji zdarzeń deszczowego dnia. W przeszytej mnogością mżących pikseli pustce szpitalnego oddziału.
 
Charles Baudelaire dąsa się na mnie, ściskając w dłoniach Sztuczne raje… Albowiem wszedłem mu w paradę intensywnych narkowizji. Spogląda na mnie posępnie znad kamiennej płyty swojego grobu. Kiedyś to był Albert Camus. Dzisiaj, Baudelaire. Tak oto staczam pojedynek z pozycji skundlonej, groteskowej brzydoty. Nacieram, uderzając zaślinionym  pyskiem w zmurszałe cegły przegniłego muru. Upadam. Wstaję. I znowu…
Wstrząsam raz za razem pokładami Hadesu, doznając wniebowstąpienia do błogiej nieświadomości…
 
Budzę się.
 
(Włodzimierz Zastawniak, wrzesień 2022-09-06)

https://www.youtube.com/watch?v=P3QpWLx9RPw

niedziela, 4 września 2022

Epsilon Eridani


Płyniesz. Zanurzona w kosmicznej rzece czasu…
 
Dzisiaj jest wiatr, który wieje w takielunki bomów. Szarpie za koszulę, plącze długie włosy…
 
Noc spada plejadą gwiazd
przez odmęty
chłodne i ciche…
… przez obszary najgłębsze…
 
Księżyc w strumieniu, w szumiącym nurcie.
Odbija się i lśni. Rozwiesza skwapliwie sposępniałą twarz…
 
Jesteś
tam?
 
Jesteś,
lecz
nieobecna…
 
Jesteś?
Bądź…
 
Ja, jestem…
 
Spójrz!
 
Błądzę
i drżę,
okryty
chłodem
świetlnych lat
w tym sanktuarium pustki i opuszczenia…
 
W tej nostalgii emanującej kryształowym blaskiem, co muska mnie po zmarszczonym
od myśli czole…
 
Gładzi…
 
Podążam daremnie przez wodę zimną
w akompaniamencie trzeszczących masztów, łopoczących żagli…
 
Bądź…
 
Ja będę,
choć ―
tak
jak ty
― milczeniem…
 
Podążam wytrwale, mimo że błyskasz na skraju srebrzystą pletwą. Nieuchwytna.
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-09-04)

https://www.youtube.com/watch?v=xRArHQFhBgM

Widzenia

W odmętach zasłon, w milczącej otchłani półmroku ćmy puszyścieją w przelocie. Uderzają skrzydłami. Drżą…  W poszumie wiatru. W pogwizdywania...