piątek, 29 kwietnia 2022

Cicha korelacja


Krople deszczu na mojej twarzy… Ściekające po policzkach strużki…
 
Otumania mnie sobą ciepła wiosenna noc,
jakby nieśmiałością
pierwszych porywów miłości.
 
Skąd, od kogo ta mnogość słodkich pocałunków i westchnień?
 
Nic.
 
… niesie się wciąż czyjś nieustanny szept…
 
Czyj?
Niczyj.
 
… spowolnione oddechy,
dziwna zawiesina
zamglonego czasu…
 
Cienie wokół i wszędzie. Kołyszące się gałęzie, ciche skrzypienia konarów…
 
Twoje imię…
 
Jakie jest
― twoje imię?
 
Szum w mojej głowie.
 
Szmer deszczu
na liściach
dębów, kasztanów…
 
… parkowych ławkach…
 
Mnożą się
senne
widziadła…
 
Przechodzą…
… przenikają i nikną…
 
Krople na mojej twarzy…
… rozpryskują się, rozmazują maskę klauna…


https://www.youtube.com/watch?v=W_NhbYqTq0A


niedziela, 24 kwietnia 2022

Pamięć


Zatapiam się w szeroko rozwartych ramionach skostniałej nocy. Owiewa mnie piwniczny chłód, jakby oddech śmierci… Kwiat w ceglanej donicy opuścił zwiędnięte liście, usechł, lecz, o dziwo, rośnie wciąż do nieba. Wspina się brunatna odnoga po półkach regału niczym syczący wąż. Widzę jak wystawia rozwidlony, czarny język i węszy, wyłapuje cząsteczki zapachu. Zwisa z karnisza, kiwając się w rytm zegarowego wahadła… Zgrzyt mechanizmu, zakrzepłych, zardzewiały trybów… GONG… i znowu tykające przeskoki wskazówki sekundnika…
Jestem tu i gdzie indziej, i znowu tu albo tam. Wchodzę w przyszłość jedną połową ciała, tkwiąc jeszcze drugą w odległej przeszłości, przechodząc przez teraźniejszość rozmytą smugą skondensowanego blasku.. Jestem tu i gdzie indziej albo w dwóch miejscach jednocześnie… Tykanie zegara i znowu GONG… Ktoś do mnie coś szepcze. Nie rozumiem. Niczego nie rozumiem.
 
Sponiewierany przez wiatr. Smagany pazurami. Otchłań zamyka się i otwiera jak przy odruchu mięśniowo-nerwowym. Coś się wciąż przesuwa, przekształca i tai. Ulega metamorfozie kształtu. Wszystkiego…
Czyżbym cię kochał? W ekstazie wniebowstąpienia wyznaję ci bezwiednie miłość? Nie. To ty mówisz do mnie poprzez piskliwy szum szalejącej gorączki, poruszając wolno milczącymi ustami. To znowu szybko, jakbyś mówiła coś przez sen. Jakby cię dręczyła przez ułamek czasu jakaś zmora sfruwająca z wysoka. Tnąca z gwizdem powietrze ostrym, stalowym dziobem w nurkującym, samobójczym locie. Nasłuchuję. Słyszę urywki, fragmenty: „Zawsze, na zawsze wrośnięci korzeniami w ziemię. Opleceni miłosierdziem… O kimże to ona mówi? O kimże? Jeśli o mnie, to dlaczego wybrała tak zawiłą drogę rozmowy ze mną? I znowu cisza I znowu wiatr tarmosi za oknami liśćmi dębów, kasztanów…
Odwracam się i widzę jej znajomą twarz. Nawołuje kogoś lub coś. Szlocha. To znowu układa wilgotne usta w nieśmiałym pocałunku, aby znieruchomieć z kamiennym wyrazem nawracającej wciąż nostalgii.
Trzymam jej dłoń. Tak, pamiętam ten lodowaty chłód. Nie cofa jej. Nie drży. A mogłaby, choćby z niepewności i lęku, bądź obrzydzenia. Lecz nie drży, mimo że znajduję się blisko, tuż obok. Najbliżej…  

https://www.youtube.com/watch?v=iOxfpDLfBD4

 

piątek, 22 kwietnia 2022

Immersja II


Powiedz mi… Co mi możesz powiedzieć? Milczysz. Słyszę wciąż czyjś oddech. Dobiega zza ścian, z każdego zakamarka bezwzględnej nocy. Czy jest tu, ktoś? Czy, ktoś tu jest? Milczenie rozsadza mi czaszkę pulsującym zrywem melancholii. Drgający blask dopalających się świec rozwiewa całun śmierci, której szept wychodzi jak syczący wąż z mroku drugiego pokoju. Nieustanny monolog, szmer, piskliwy szum trawiącej mnie gorączki… Pełgające plamy tańczą, płoną na krawędziach książek, drewnianej klepce, pustych fotelach… I płoną we mnie, w pustce niepamięci, resztkach dawnego życia... Czy, ktoś tu jest? 
Ogarnia mnie chłód, piwniczna woń rozkładu. Spójrz na mnie, właśnie pełznę w kierunku  n i c z e g o… Wydają się wypełniać przestrzeń czyjeś nieśpieszne kroki… Nasłuchuję… To nic. To, tylko bicie mojego serca albo echo serca mojej umarłej niedawno matki. Stanęło na wieczność. Usnęło na wieczność. Pamiętam, że jej dusza wymknęła się przez otwarte okno, przysiadłszy chwilę na parapecie, odwracając się ze smutnym wzrokiem pożegnania, tak, jak żegna się kogoś na zawsze. Na nieskończone zawsze. Na miliardy miliardów... Na potęgę wszech-nocy…
 
Liczę słoje w dębowych klepkach. Obrysowuję je palcem. Słoje czasu i umierania. Przede mną wznosi się do nieba noga stołu niczym mityczna Wieża Babel. Nie mam siły podnieść głowy. Przynajmniej na razie. Może później spojrzę wysoko w niebo, prosto w wiszącą lampę żyrandola, w rdzawe obłoki sufitowych zacieków, z których padają nieustannie krople deszczu… kap, kap, kap… kap… kap… Gdzieś coś się przemienia w melancholii mroku. Ulega metamorfozie. Lśnią przed moimi oczami wirujące cząsteczki kurzu. Mżące piksele pustki i samotności. Wzbiera za oknami wiatr. Wzrusza gałęziami dębów, kasztanów…
Wspinam się po kaloryferze, po plątawisku bulgoczących żeliwnych rur… Patrzę na wszystko z wysoka, ze szczytu mojego jestestwa. Puste fotele, kanapa i stół, regał z książkami, sine lustro martwego kineskopu z odbitym obrazem jakiegoś zdeformowanego zwidu. Za oknem ulica, szary mur, szpaler drzew. Za murem ogród z rozświetlającymi puste żwirowe alejki lampami. Kamienny staw. Trawniki, zalążki przyszłych kwiatów… Na elewacji zabytkowej kamienicy cienie gałęzi. Czarne prostokąty okien i drzwi… Rozkładam szeroko ramiona i przedzieram się przez rozchwiane gałęzie, gałązki, konary drzew… Przemieszczam się. Płynę w powietrzu z rozwichrzonymi od wiatru włosami. Całkowicie obcy i niewidzialny. Przenikam wszystko jak w potrójnym śnie albo na próbie wniebowzięcia. Przenikam wszystko, nie czując jakiegokolwiek oporu materii… Przenikam ściany, puste pokoje, pracownie, sale. Podążam długim korytarzem, wchłaniając zapach ciszy, kurzu i opuszczenia. Zamknięte, otwarte drzwi… Wszędzie jakieś rzeźby, olejne obrazy, laboratoria badające niegdyś studium ludzkiego osamotnienia, szklane gabloty, medyczne eksponaty, porzucone przeciwgazowe maski, obdrapane, zardzewiałe szpitalne łóżka, poplamione materace z symptomami nieubłaganego procesu rozkładu.
 
Przytłoczony wielokrotnie spotęgowaną pustką, podążam gdzieś donikąd, gdzieś w mrok, w coś albo w nic. Echo czyichś kroków, oddechów… Trzeszczenie rozsychającej się w świetle księżyca klepki. Jakieś widziadła i cienie, jakieś widma o nieustalonych rysach twarzy. Nie, to tylko moje własne odbicia w obrazach i dźwiękach. Moje własne wyobrażenie, przeznaczone tylko dla mnie i tylko w moim własnym świecie. Wszystko jest zatopione w jakiejś dziwnej zawiesinie meandrującego nieustannie czasu, której nadmiar może doprowadzić do choroby popromiennej. Płynę prosto, to znowu nieco inną drogą. Zresztą wszystko jest tutaj jakieś pogmatwane i przesycone błyskającymi co pewien czas zderzającymi się ze sobą atomami. Słyszę wciąż ten nieustanny szmer promieniowania reliktowego. A więc, sięgam prapoczątków istnienia, prapoczątków stworzenia… Widzę wszystko w jakimś nieokreśleniu, jakbym studiował negatyw nieostrych zdjęć. To znowu widzę ostro w skondensowanej formie. Przede mną jakiś nieruchomy kształt. Posąg z kamienia o znajomym obliczu. Rozpoznaję w nim samego siebie.
 
Leżę znowu twarzą do podłogi. Obrysowując słoje klepki, nogę stołu… Odwracam się na wznak. Spada na mnie światło. Spotęgowane po wielokroć plamy zacieków zapowiadają deszcz. Za oknem wzbiera szmer nacierającego wiatru. Piskliwy szum buzującej w żyłach krwi…

https://www.youtube.com/watch?v=Kyh_E7XPdMI

środa, 20 kwietnia 2022

Projekcja snu II

Rozgarniam powłoki mroku. Nacierają zewsząd gwiazdy, kłują.. Czołgam się po podłodze, przytłoczony ciężarem samotności… Szepczą do mnie, gdzieś zza ścian ukrzyżowane byty, poskręcane, uwięzione maszkary. Księżyc posrebrza przestrzeń, poszarza milczące przedmioty… I te świetliste prostokąty, w które zanurzam się co chwila… I te prostokąty… wciąż… prostokąty… Zamknięte, otwarte drzwi… Opuszczone klasy, mieszkania, sale, laboratoria pełne fiolek, słoików, lśniących zimno szklanych gablot… 
W ostrej woni chemicznych odczynników makabryczne eksponaty, mózgi w formalinie, malformacje, nowotwory, przykłady zespołu Proteusza albo von Recklinghausena… Twarze, wszędzie zniekształcone twarze z obojętnym, martwym spojrzeniem. Sala operacyjna, stół, wisząca okrągła lampa, plątanina kabli, kurz i pył. Niknie to wszystko za mną, przepada. W uszach gwiżdżący szum nadciągającej śmierci, pulsujący w skroniach ból…
 
Noc przytłacza coraz bardziej, szeleści spoza okien liśćmi kasztanów. Gdzieś, coś się wolno porusza. Nie, to tylko mój własny skostniały cień. Korytarz ciągnie się w nieskończoność niczym arteria czasu. Spójrz, pełznę do ciebie, donikąd, prosto w szeroko rozwarte ramiona nicości…
Coś się ze mną komunikuje na falach eteru. Nadpływa falami, to znowu oddala, zawisa gdzieś, zatapiając się w promieniowaniu tła, milknie. Chcę coś powiedzieć, lecz nie mogę, bowiem zasycha mi w gardle. Słowa zapadają się z powrotem w krtani.
Rozchodzi się  bulgotanie splątanych żeliwnych rur, niby plątawisko jelit, które chce wydalić z siebie ostatnie resztki zalegającego, cuchnącego kału… Jednak to wciąż żyje, choć wydawało się, że już dawno umarło. Wydaje z siebie ostatnie oznaki agonii, pośmiertne drgawki. Odpadająca zewsząd farba tworzy na powierzchniach opadowe plamy. Lodowaty chłód, piwniczna woń rozkładu.
Zamykam oczy, otwieram. Ćwiczę zamykanie i otwieranie powiek. Wszędzie to samo, te same widzenia. Coś do mnie wciąż szepcze, łasi się i do czegoś namawia. Mruga porozumiewawczo ze wzorów poszarpanych tapet. Kto tu jest? Czy ktoś tu jest? Trzasnęły gdzieś w nagłym przeciągu drzwi bez klucza. Nasłuchuję czyichś kroków, lecz ― nic. Kto miał przyjść? Nie przyjdzie nikt.
 
Rozwieram powieki… Otacza mnie szarość pochmurnego dnia. Zaciskam. Znowu otwieram. Otula mnie okrutne noc. Słyszę w oddali jakiś płacz, nie-płacz, nawoływania i szepty. Jakieś kategoryczne stwierdzenia kogoś, kto pokonał śmierć i doznał zmartwychwstania. Widzę jak wygraża komuś palcem, wygłaszając oskarżycielską mowę. W mojej głowie mnożą się majaki i zwidy. Poruszają bezgłośnie sinymi ustami, jakby to były skłębione od wewnętrznego ruchu deszczowe obłoki. Zagradza mi drogę truchło mojej umarłej niedawno matki. Leży na wznak z szeroko otwartymi, jakby zdziwionymi oczami, przeżarte już w połowie bezwzględną śmiercią. Sztywne i kruche. Zastygłe w nagłej utracie świadomości. Próbuję je ominąć. Chwytam nieświadomie za jej dłoń, lecz rozsypuje się bezpowrotnie w pył.
I wnet zapominam wszystko. Dopada mnie, bowiem atrofia pamięci. I wszystko wokół staje się jakieś zamazane i mgliste, o nieokreślonych rysach twarzy, konturach, zarysach, kształtach… Staje się niejasne, zatarte, zagadkowe i nie dla mnie, jakby zimna bardzo obca bryła…Daleka, daleka.. Tak bardzo ― daleka…
Próbuję ją przywołać, jednak na próżno. Jest daleko i jest jak ― nie to samo. Jest jak czająca się w ciemności całkowicie obca maszyneria, jest jak ― moja wina, moja wielka wina… Jest jak tu i jeszcze, jeszcze tam, jak niewysłowiony bukiet gwiazd, jak…
 

 
Otwieram oczy. Która to już butelka? Napijesz się ze mną? Masz, napij się. Nie chcesz? W takim razie naleję sobie do pełna. Próbuję rozewrzeć sztaby mojej tęsknoty. Ktoś mi się rzuca nagle w ramiona. Kto? Mój własny cień. Może doczekam się wreszcie wzajemności… Nalej pan… No dalej, nalej pan… Widzę, jak mi się kłania. I mówi coś bez słów. Nuci pieśń bez słów… 

https://www.youtube.com/watch?v=mLtAuZJOgXg

wtorek, 19 kwietnia 2022

Introversion VII: … spopielony tynk

 

Otula mnie noc swoim lodowatym tchnieniem…
 
Opieram się o ścianę,
podciągając kolana pod brodę.
 
Jakieś stare
zdjęcia,
rodzinne albumy…
 
… wszystko
milczące
i martwe…
… pokryte warstwą kurzu…
 
Światło wiszącej lampy odbija się od drewnianej klepki,
do której przywieram ustami, którą całuję, wchłaniając nikły zapach woskowej pasty…
 
… noc sponiewiera moje zmysły,
pieści  je czule
ostrymi szponami mroku…
 
Spójrz, jestem tutaj,
przedzierając się
przez mżące, szare piksele…
 
… w drugim
pokoju
― ciemność…
 
… w lustrze trema ―
nieostry zarys
jakiejś postaci…
 
Kto miał
przyjść?
 
… nie przyszedł nikt.
 
Moje własne jestestwo, moja nędzna powłoka…
 
Za oknem szmer przejeżdżającego samochodu, czyjeś kroki…
 
Co szepczesz,
zjawo?
Co chcesz mi
― takiego przekazać?
 
Chrzęst zegarowego mechanizmu…
 
Zgrzyt,
gong…
… i znowu…
 
… tik-tok-
tik-tok…
… tik-tok…
 
Zamykam oczy…
 

 
Przenoszę się w czasie…
 
Stary bunkier w Semipałatyńsku, zwoje jakichś kabli, zardzewiałe zawiasy, plątanina rur…
 
Wpada przez szpary
jaskrawe słońce…
Błękit chłodnego,
sierpniowego już nieba…
 
Przytłacza swoją wielkością pożółkły, ciągnący się w nieskończoność step…
 
Nie, to tylko miraż, ułuda, senne wyobrażenie dawnego życia…
 
Jesteś tu,
prawda?
 
Powiedz,
że tu jesteś…
 
Wodzę w półmroku drżącą dłonią
po spękanym betonie,
po brunatnych bąblach nuklearnego żaru…
 
Rozsypujące się
zmurszałe fragmenty…
 
… odpadająca farba…  przesypujący się przez palce spopielony tynk…

sobota, 16 kwietnia 2022

Jesteś?


Noc przepływa nade mną  smugą sinego, martwego mroku…
 
… wybrzuszają się od lodowatych oddechów ściany
pustego pokoju…
 
Jesteś, gdzieś  tutaj, prawda?
Powiedz, że to prawda…
 
Nasłuchuję, przekłuwany piskliwym szumem gorączki,
tym szemrzącym potokiem buzującej w żyłach krwi…
 
Spójrz, właśnie czołgam się do ciebie, donikąd,
długim korytarzem o nikłym zapachu woskowej pasty…
 
Skąd korytarz?
 
Przecież ―
byłem
dopiero
― w zamkniętym domu…
 
Zatopiłem się właśnie w okrutnym nurcie czasu,
przenikając na drewnianej klepce kolejne prostokąty księżycowego blasku…
 
Zamknięte, otwarte
okna…
Falujące firanki…
 
… milczenie ―
okrytych
kurzem
― przedmiotów…
 
Jakieś popiersia,
obojętne
spojrzenia…
 
… uśmiechnięci na pożółkłych plakatach dawno umarli aktorzy…
 
Słyszę ―
czyjeś
― westchnienia.
 
Czyje?
 
Ni-
czyje.
 
… moje…
 
Wstaję, lecz upadam z chrzęstem
w gąszczu pustych butelek…
 
Jewgienio,
Jewgienijo…
 
Dawno nie gładziłem twoich włosów, choć wiem, że stoisz obok, mając spierzchnięte, blade usta…
 
Jesteś
blisko,
daleko…
 
… na wyciągniecie ręki…
 
Alkohol rozchodzi się
w przełyku,
rozgrzewa ciało…
 
W lustrze zniszczona twarz…
 
… powiedz, jesteś tu, prawda?

 https://www.youtube.com/watch?v=7XshjCqxQO4

poniedziałek, 4 kwietnia 2022

Miała takie smutne oczy


przechodziła obok
w milczeniu
 
omiatając mnie przez chwilę melancholią spojrzenia
 
narastał mrok
 
przechodziła pod naporem mrozu który sypał w twarz ostrymi jak nóż kryształkami lodu
 
brnęła w śnieżnych zaspach w tym bezkresie pól
 
jej przyprószoną sukienkę
rozrywał wiatr
rozwiewał włosy
 
tuliła się do powietrza
nie mającego w sobie
― już nic z błękitu atmosfer
 
widziałem odsłonięte ramię bose stopy
i ten krok za krokiem w coraz niższym pochyleniu
 
miała przed sobą
wieczność całą
― i za sobą ją miała
 
przechodziła obok niosąc skostniały zarys swojej śmiertelności
 
tak bardzo martwa
 
― od zawsze ― martwa


https://www.youtube.com/watch?v=Gotq8AgUgSE


Widzenia

W odmętach zasłon, w milczącej otchłani półmroku ćmy puszyścieją w przelocie. Uderzają skrzydłami. Drżą…  W poszumie wiatru. W pogwizdywania...