Rozgarniam powłoki mroku. Nacierają
zewsząd gwiazdy, kłują.. Czołgam się po podłodze, przytłoczony ciężarem
samotności… Szepczą do mnie, gdzieś zza ścian ukrzyżowane byty, poskręcane,
uwięzione maszkary. Księżyc posrebrza przestrzeń, poszarza milczące przedmioty…
I te świetliste prostokąty, w które zanurzam się co chwila… I te prostokąty… wciąż…
prostokąty… Zamknięte, otwarte drzwi… Opuszczone klasy, mieszkania, sale,
laboratoria pełne fiolek, słoików, lśniących zimno szklanych gablot…
W ostrej woni chemicznych odczynników makabryczne
eksponaty, mózgi w formalinie, malformacje, nowotwory, przykłady zespołu Proteusza
albo von Recklinghausena… Twarze, wszędzie zniekształcone twarze z obojętnym, martwym
spojrzeniem. Sala operacyjna, stół, wisząca okrągła lampa, plątanina kabli,
kurz i pył. Niknie to wszystko za mną, przepada. W uszach gwiżdżący szum nadciągającej
śmierci, pulsujący w skroniach ból…
Noc przytłacza coraz bardziej, szeleści spoza
okien liśćmi kasztanów. Gdzieś, coś się wolno porusza. Nie, to tylko mój własny
skostniały cień. Korytarz ciągnie się w nieskończoność niczym arteria czasu. Spójrz,
pełznę do ciebie, donikąd, prosto w szeroko rozwarte ramiona nicości…
Coś się ze mną komunikuje na falach
eteru. Nadpływa falami, to znowu oddala, zawisa gdzieś, zatapiając się w
promieniowaniu tła, milknie. Chcę coś powiedzieć, lecz nie mogę, bowiem zasycha
mi w gardle. Słowa zapadają się z powrotem w krtani.
Rozchodzi się bulgotanie splątanych żeliwnych rur, niby plątawisko
jelit, które chce wydalić z siebie ostatnie resztki zalegającego, cuchnącego
kału… Jednak to wciąż żyje, choć wydawało się, że już dawno umarło. Wydaje z
siebie ostatnie oznaki agonii, pośmiertne drgawki. Odpadająca zewsząd farba
tworzy na powierzchniach opadowe plamy. Lodowaty chłód, piwniczna woń rozkładu.
Zamykam oczy, otwieram. Ćwiczę zamykanie
i otwieranie powiek. Wszędzie to samo, te same widzenia. Coś do mnie wciąż
szepcze, łasi się i do czegoś namawia. Mruga porozumiewawczo ze wzorów poszarpanych
tapet. Kto tu jest? Czy ktoś tu jest? Trzasnęły gdzieś w nagłym przeciągu drzwi
bez klucza. Nasłuchuję czyichś kroków, lecz ― nic. Kto miał przyjść? Nie przyjdzie
nikt.
Rozwieram powieki… Otacza mnie szarość
pochmurnego dnia. Zaciskam. Znowu otwieram. Otula mnie okrutne noc. Słyszę w
oddali jakiś płacz, nie-płacz, nawoływania i szepty. Jakieś kategoryczne
stwierdzenia kogoś, kto pokonał śmierć i doznał zmartwychwstania. Widzę jak wygraża
komuś palcem, wygłaszając oskarżycielską mowę. W mojej głowie mnożą się majaki
i zwidy. Poruszają bezgłośnie sinymi ustami, jakby to były skłębione od
wewnętrznego ruchu deszczowe obłoki. Zagradza mi drogę truchło mojej umarłej
niedawno matki. Leży na wznak z szeroko otwartymi, jakby zdziwionymi oczami, przeżarte
już w połowie bezwzględną śmiercią. Sztywne i kruche. Zastygłe w nagłej utracie
świadomości. Próbuję je ominąć. Chwytam nieświadomie za jej dłoń, lecz rozsypuje
się bezpowrotnie w pył.
I wnet zapominam wszystko. Dopada mnie,
bowiem atrofia pamięci. I wszystko wokół staje się jakieś zamazane i mgliste, o
nieokreślonych rysach twarzy, konturach, zarysach, kształtach… Staje się niejasne,
zatarte, zagadkowe i nie dla mnie, jakby zimna bardzo obca bryła…Daleka,
daleka.. Tak bardzo ― daleka…
Próbuję ją przywołać, jednak na próżno. Jest
daleko i jest jak ― nie to samo. Jest jak czająca się w ciemności całkowicie obca
maszyneria, jest jak ― moja wina, moja wielka wina… Jest jak tu i jeszcze,
jeszcze tam, jak niewysłowiony bukiet gwiazd, jak…
…
Otwieram oczy. Która to już butelka? Napijesz
się ze mną? Masz, napij się. Nie chcesz? W takim razie naleję sobie do pełna. Próbuję
rozewrzeć sztaby mojej tęsknoty. Ktoś mi się rzuca nagle w ramiona. Kto? Mój własny
cień. Może doczekam się wreszcie wzajemności… Nalej pan… No dalej, nalej pan… Widzę, jak mi się kłania. I mówi coś bez słów. Nuci pieśń bez słów…
https://www.youtube.com/watch?v=mLtAuZJOgXg