wtorek, 29 czerwca 2021

Księżycowa

Noc…

Znowu przyszłaś, przemieszczając się w szale zapomnienia… — okryta białym suknem…

Gdzieś — w głębi domu — donośne gongi stojącego zegara — wybijają drugą…

Migotliwe
płomienie
— kapiących świec…

… ruchliwe
cienie —
na
suficie…
… ścianach…

… — podłodze…

Przechodzę
z pokoju
— do pokoju…

A w każdym — milczenie przedmiotów…

… marmurowych popiersi…
Portretów
w pozłacanych ramach…

Falujące płótna
pajęczyn —
przesłaniają
— obojętne twarze…

… wstrząsa gorączkowy chłód…

To ty — omiatasz mnie włosami i wzrokiem… — wypełniona pięknem zbolałej śmierci…

Kocham cię…
Słyszysz?

Jedyna moja…

… księżycowa…

sobota, 26 czerwca 2021

Tryptyk surrealistyczny

Absolutny bez-czas… — kwintesencja stagnacji… —

Nic…

Choć wciąż się coś wydarza,
dokonuje się niewidzialnie
— poprzez podział szaro-błękitnych pikseli…

… milczące przedmioty… —

Kurz…

… nieustanne próby
przełamania nocy
— grzęzną w zarodku…

Scalają się ze sobą, aby ulec natychmiastowej anihilacji — w rozbłysku czarnego światła…

Jednostajny ton…

… piskliwy szum
eksplodującej
wieczności —
zalewa czaszkę
— monotonią zdarzeń…

… wewnątrz —
zmarznięta
na kość
— wypalona bryła…

Coś w rodzaju dawnej egzystencji —
irracjonalne i groteskowe
— wrosło korzeniami w ziemię na krawędzi świtu…

*

Obłoki przytłaczają swoim ciężarem…
Ranią betonowymi,
przyciętymi równo krawędziami…

Odbija się o dalekie wzgórza —
zanikający pogłos
— pradawnej burzy…

W rozdartym — jak papier powietrzu
— mdława, elektryczna woń Stworzenia…

Parujące, sine
niebo —
okrywa sobą
— milczenie rzeczy…

… będącą raczej odpadem… — nieudaną formą ewolucji…

*

Przemykają jakieś obrazy, niewyraźne widma… — rozpływają się w podmuchach wiatru…

Powstają w całkowitej ciszy nowe,
całkiem nierealne…
… będące zdeformowaną kopią samych siebie…

Doskwiera im samotność…

… niemożność ujrzenia
swojego odbicia,
choć tworzą się
— z coraz większą siłą…

… i uderzają skrzydłami w powłoki skał…

Giną…

Znowu są…

… coraz
bardziej
udziwnione…

… nonsensowne…

***

https://www.youtube.com/watch?v=epWov8erWYI

https://www.youtube.com/watch?v=-8F42vlo2yM

https://www.youtube.com/watch?v=pqlJ7qOtUG0

piątek, 25 czerwca 2021

Introversion V: … na czyjeś niejasne podobieństwo

Nacierające zewsząd ściany… — przytłaczają obojętnością i milczeniem… — miażdżą…

Wdycham zapach kurzu,
odpadającej farby…

Zwisających
fragmentów
— zdartych tapet…

… to nicość wypełza z każdej szczeliny, każdego pęknięcia…

Płótna pajęczyn okrywają moje puste, niewidzące oczy —
opadającą powoli maską…

Nasłuchuję swojego umysłu…
… meandrów mózgowych korytarzy…

W łkającym przeciągu, trzaskają gdzieś daleko drzwi z pogłosem echa…

Kto ma przyjść?
… nie przyjdzie nikt…

Otwierają się
i zamykają —
spękane
gorączką
— blade usta…

Do kogo należą tym razem?

… sączy się z nich ciemna, lepka krew…

Gorączkowy, piskliwy szum — rozsadza uszy i czaszkę…
Niewyraźne widma
— ulegają ciągłej metamorfozie…

… kłębią się… — ewoluują na czyjeś niejasne podobieństwo… — giną…

***

https://www.youtube.com/watch?v=GC0oYG98Cn8

środa, 23 czerwca 2021

Gdzieś tam…

Mów do mnie… Jesteś daleko, wiem…

Pamiętasz?

Poszliśmy
wtedy
— na Syberię…

… w głębokie odmęty ciszy…

Kiedy podążałem za tobą w ślad, jakże błękitniało w prześwitach niebo… — ja — na wieczne osiedlenie,
ty — na cztery lata…

Uderzani w twarze
witkami gałęzi…
… przedzieraliśmy się…

Teraz milczysz…
Przybliżasz się,
to znów oddalasz…
… okrywana zasłonami czasu…

Co mówisz?
Nie słyszę…

Zagłusza ciebie
piskliwy szum
— straszliwej gorączki…

Poruszasz wolno bladymi ustami…
… w aureoli mżących pikseli samotności…

Gdzieś tam
— nasz dom…

… porosłe łodygami chwastów, unicestwione szczęście…

***

Inspirowane powieścią pt. „Wzgórze Błękitnego Snu”, Igora Neverlego.

niedziela, 20 czerwca 2021

The Visitor II


Twoje ciało, Elijosie, jarzy się rozpalonymi cząsteczkami eteru,
które unicestwiają czas…

Domiażdża mnie milczenie pustej, schodowej klatki…

Zamknięte drzwi… Dębowe, wytarte przez dziesięciolecia
poręcze
i stopnie…

… jesteś… nie ma cię…

Stwarzasz się
w dwoistości
— słonecznej smugi…

Przesuwają się mżące piksele kurzu…
Nikną
w cieniu…

Słyszę
echo
— kroków…

... Marmieładow…
Raskolnikow…

… Dymitr Prokoficz Razumichin?

Kto idzie tak ciężko, stawia śmiertelne kroki? Słyszę twój szept, Elijosie… — niezrozumiałe
słowa…

… twój dotyk —
objął mnie
— lodowatym chłodem…

Dlaczego nie wyrażasz się jaśniej?
Dlaczego jest w tym tyle zagadek?

Wyłaniają się z otchłani czasu jakieś pogłosy, nawoływania… — Śmiechy, płacze, krzyki…

… ocieram się o wszystko i o nic…

Przede mną — z martwych kamieni — ściana… Przemykają chyłkiem widma — umarłych…

Stwarzają się
i pierzchają,
jak obłoki
— w głębokim niebie…

Elijosie,
jesteś
tam
— jeszcze?

Doznaję
dziwnego
— wrażenia…

Wydaje mi się, że ktoś mnie wspomina…

Żyłem
kiedyś…

… umarłem…

Opuszczam
powoli
— ciężkie powieki…

(Włodzimierz Zastawniak, 2021-06-19)

***

https://www.youtube.com/watch?v=m5zvJqP4qd0

sobota, 19 czerwca 2021

Radioactive zone III: Oziorsk


Jaskrawe słońce pali moją opuchniętą twarz… I znowu – nachodzi cień… W prześwitach drzew ciemnieje kobaltowy błękit nieba… Płyną wolno białe obłoki… Jakbym był zanurzony w niewidzialnej, lepkiej substancji czasu, otoczony dziwną projekcją sennych widziadeł. Plamy światła migoczą na szarym asfalcie. Nikną. Rozwierają się znowu… Wszystko jest takie piękne i wszystko — jest tak przerażająco ciche. Puste ławki, aleja pod łukowatym sklepieniem gałęzi… Choćby trafić na jakiekolwiek poruszenie człowieka! Gdzieś tam —błysk, co trwa tylko przez chwilę… — jakiś kształt znikomy…

Słychać powiewy wiatru… — mój przyśpieszony oddech… Dochodzą mnie dziecięce śmiechy, niewyraźne głosy i szepty z wypełnionego słońcem placu. Błyskają otwierane okna w szarych blokach… Zapętlają się ze sobą pokrzykiwania i gesty. Idę powoli, lekko powłócząc prawą nogę (tak samo odchodził kiedyś mój nieżyjący od dawna ojciec) Mijam pierwszego, napotkanego człowieka. Obserwuje mnie badawczo, jak milczący posąg. Strużki zimnego potu ściekają mi po skroniach, karku, plecach… Choć pozostał za mną, to wciąż czuję jego przerażające, lodowate spojrzenie. Mijam kolejne widma. Całe zastępy nieruchomych zjaw. Matki — trzymające w swoich ramionach zakrwawione, martwe, zdeformowane płody… Migoczące prześwity bombardują ciągle moją twarz… Rozpoznaję pierwsze symptomy efektu stroboskopu…


Otwieram ciężkie powieki, odzyskując powoli świadomość po ataku epilepsji. Krew z rozbitego nosa skapuje ze spękanych warg, zlepionej zeschniętą pianą brodzie…
Podparty na jednym łokciu, widzę, jak idąca prosto na mnie, potykająca się, kilkuletnia, niewidoma dziewczynka — rozrzuca nieistniejącym ptakom — pokruszony, napromieniowany chleb…

(Włodzimierz Zastawniak, 2017-12-17)

***

Oziorsk – miasto zamknięte w obwodzie czelabińskim w Rosji, znane jako Czelabińsk-40 (do 1966 roku) oraz Czelabińsk-65 (do 1994 roku). W jego pobliżu znajdują się zakłady atomowe „Majak”. W wyniku kilku katastrof jądrowych z lat 50-tych XX w., miasto to jest jednym z najbardziej skażonych miejsc na świecie.

***

https://www.youtube.com/watch?v=xfIJJ5rdFr0

Radioactive zone II: Karaczaj


Jezioro rozlewa się u mych nóg, niezmącone niczyją stopą ani płetwą srebrzystej ryby. Doskonale czarne, ciche i martwe. Coś się wciąż przemienia w dookolnym widzeniu krajobrazu… Otaczają mnie pojedyncze drzewa, spróchniałe kikuty… Przekształca się i kłębi, choć ― przecież nie żyje… Trwa w przepaściach mroku ― niepodobne do samego siebie, do niczego… Jest… Nie ma… ― Znowu jest… Unoszą się na środku mgielne opary, suną powoli, jakby od niechcenia, niczym widma ― obojętnych za życia ludzi… Nieubłagane milczenie nieskalanej toni…

Przybliżam twarz do gładkiego, połyskującego lustra, widząc ją i słysząc w pulsującej głowie ― jakiś wewnętrzny przekaz, piskliwy szum… Ktoś niewyraźnie szepcze ― albo wiatr roztrąca śmiertelny pył…

(Włodzinierz Zastawniak, 2017-12-12)

***

Karaczaj – nieistniejące już jezioro w obwodzie czelabińskim w Rosji. Przez dziesięciolecia wylewane były do niego substancje radioaktywne z pobliskich zakładów atomowych „Majak”. Jezioro to było uważane za najbardziej skażony zbiornik wodny na świecie.

***

https://www.youtube.com/watch?v=xg6rVfQABMo

Radioactive zone: Muslimowo


Wyszedłem znikąd… ― donikąd idę… Gołe stopy mlaskają w rozmokłym błocie drogi, pomiędzy na wpół rozmytymi śladami samochodowych kół. Drobne krople lodowatego deszczu kłują moją twarz. Obezwładniający strach odbiera oddech, chwyta za kark zimny skurcz. Z każdym kolejnym przepływem skłębionych, chmurnych formacji ― jeszcze bardziej narasta niepokojąca cisza… Poruszają powoli sinymi wargami, lecz słyszę tylko piskliwy szmer……………. Po obu stronach przechylone, drewniane płoty… ― zdewastowane domy, w których mieszka ― jedynie ― śmiertelność. W otwartych, zamkniętych… ― zasłoniętych firankami oknach ― wpatrują się we mnie nieruchome, straszliwie zdeformowane twarze ― ni to ludzi, ni to ― umarłych zjaw… Wytykają mnie palcami i szepczą ochryple: „to on, to oon, tooo, ooooon…”


Coraz bardziej dokucza mi potworny ból, kiedy przybliżam się do nie wiadomo, czego, niczym kulejący, powracający z frontu ― złachmaniały żołnierz.(wyłysiała, pozbawiona zębów, wykręcona spazmem karykatura człowieka!) Wlokę ostatnim wysiłkiem woli ropiejące, krwawiące ciało, ciągnąc za sobą odór gnilnego rozkładu… Zniekształcone głosy w mojej głowie… ― upiorne szepty, które wciąż do czegoś namawiają, które szydzą ze mnie, oskarżają… Próbuję je zagłuszyć krzykiem, zatykając pulsujące uszy… ― albo macham bezwładnie rękami, aby odegnać..., aby…

Nadciąga noc…

(Włodzimierz Zastawniak, 2017-12-08)

***

Muslimowo – wieś w obwodzie czelabińskim na Uralu w Rosji (w pobliżu granicy z Kazachstanem). Przepływa przez nią rzeka Tiecza (dopływ Obu), która jest jedną z najbardziej skażonych rzek na świecie z powodu wylewanych do niej od lat 50-tych XX w. odpadów promieniotwórczych przez jeden z największych w Rosji zakładów atomowych „Majak” (Latarnia morska). We wsi tej mieszkają ludzie w warunkach wysokiej radioaktywności.

***

https://www.youtube.com/watch?v=j2QIQEb0UBk

Abandoned place VII: Gdzieś tam, daleko w tajdze


Jestem już blisko. Przedzieram się przez gęste krzaki, rozgarniam je na boki… Słońce powoli zachodzi. Rani oczy ostry migot prześwitów. Nadchodzę, mój bycie, astralna powłoko. To było gdzieś tutaj… Rozpoznaję te wielkie, omszone głazy, struktury fundamentów… Już bardzo blisko… Dreszcz przechodzi mi po plecach, kiedy słyszę znajome szepty, głosy przeszłego czasu… Upadam, zmożony efektem stroboskopu…


Tańczą przede mną obrazy w kolorze sepii, jak w kalejdoskopie. Jakieś dalekie i bliskie widzenia, brzęcząca wokół chmura owadów… Przekraczam kolejną barierę i jeszcze kolejną… Staczam się coraz bardziej w otchłań…

Potykam się o kamienie, nie! ― to nie kamienie! Spoglądają na mnie czaszki tymi swoimi oczodołami pełnymi ziemi. „Śmierć!” ― krzyczę, zasłaniając rękami oczy. Oparłszy się plecami o chropowatą korę pachnącego żywicą drzewa, łykam chciwie powietrze. Serce łomocze jak oszalałe… Boli z tyłu głowa… To szczątki z poprzedniego wcielenia! Byłem tutaj, niemalże przez dziesięć lat. Gdzieś w tych żałosnych, zmurszałych resztkach, leżałem i gniłem jeszcze za życia. Aż skonałem od nieludzkiego harowania i głodu. Kości moje ― zmieszane z tysiącami… Mogiła moja… Krzyż…

(Włodzimierz Zastawniak, 2018-09-30)

***

https://www.youtube.com/watch?v=bpAJXm96Vw0

Abandoned place VI: Czas utracony


Tak, pamiętam, byłem tu wtedy, ale ― w poprzednim wcieleniu.. Promienie słońca wpadają przez brudne, popękane szyby, upodobnione do kościelnych witraży. Zacieki na ścianach, zwisające z sufitu kable… Zardzewiałe przedmioty rozsypują się w proch i pył… Ogromne, produkcyjne hale, iskrzyły niegdyś od prądu, przekleństw i nawoływań. W których pachniało potem, chłodziwem, krwią…

Teraz ― w całkowitej ciszy z plamami światła (z ową tajemnicą czasu i wirującymi drobinkami kurzu) stoi rząd zimnych, całkowicie martwych maszyn. Żałosne, wyeksploatowane skorupy z rdzawymi smugami na poprzecieranych tabliczkach znamionowych. Poobijane, śmierdzące smarem korpusy frezarek, przypominające śpiących na stojąco zgarbionych ludzi.

Idę dalej, szukając olśnionej wieczności. Oglądam każdą porzuconą rzecz. Obserwują mnie uśmiechnięte postacie z pożółkłych, częściowo zdartych reklamowych plakatów. Wiem, że coś mówią, szepczą, lecz ― nie rozróżniam ich słów. Zagłusza je gwiżdżący szmer promieniowania kosmosu. Ów szmer narasta, kiedy się do nich zbliżam, lub nawet oddalam. Lub, kiedy się nachylam, zbliżając twarz do usłanej opiłkami żelaza podłogi…

(Włodzimierz Zastawniak, 2018-07-30)

***

https://www.youtube.com/watch?v=ZwvK_us4GAw

Abandoned place V: Moje miejsce


Opuszczone domy spoglądają na mnie czarnymi prostokątami okien i drzwi. Niewidzące spojrzenia, upodobnione przez te wszystkie lata ― do oczodołów w olbrzymich czaszkach dawno wymarłych stworzeń…
Pożółkłe kępy wysuszonych traw. Na twarzy powiew letniego wiatru i słońce padające z ukosa. Pamiętam, że wtedy, pod wieczór upalnego dnia lipca, kiedy ― będąc jeszcze dzieckiem ― upadłem ― potknąwszy się o krótki cień drzewa. Rozbiłem trzymany w rączce gliniany dzbanuszek, przebiegając tędy za którymś z kolei razem…

Płakałem długo i płaczę nadal, natrafiając jedynie na zardzewiałe, porzucone artefakty przeszłego czasu. Przesypujący się przez palce pył…

(Włodzimierz Zastawniak, 2018-07-18)

***

https://www.youtube.com/watch?v=FL6juYai0lk

Abandoned place IV: Powrót do Metlino


Jestem tu znowu. Jestem tutaj, gdzie wtedy, kiedy byłem dzieckiem. Siedzę nad brzegiem jeziora, jego pomarszczona toń mieni się w słońcu. Zimna woda obmywa nadbrzeżne trawy, moje skostniałe dłonie. Widzę swoją falującą twarz. Ochlapuję ją, zamykam szczypiące oczy. Otwieram je znowu. Pełgają wokół lśniące refleksy, błyszczą, oślepiają, ranią.
Wszystko wokół przeszywa straszliwa radiacja sprzed dziesięcioleci. Pozostanie jeszcze przez tysiące lat. Czuję wciąż te kłujące, palące na wskroś drobinki, choć nie powinienem przecież już niczego czuć.

Bieleją za mną ruiny cerkwi, które spoglądają smętnie czarnymi oczodołami witraży. Zdaje się wybrzuszać, co jakiś czas ceglana ściana zrujnowanego w oddali młyna. Powiększają się kreski pęknięć i znowu zwężają, jakby od oddechu. Z każdej szczeliny wyrasta zielsko, cienkie, wątłe gałęzie. Oplatają obdrapane budowle bez okien i drzwi, z rdzawymi smugami, brunatnymi plamami wilgoci, opuszczenia i śmierci.

Tak bardzo razi mnie jaskrawe słońce. W błękitnym niebie, tylko kilka białych obłoków. I taka wielka cisza, aż w uszach dzwoni. Nie słychać śpiewu ptaków, brzęczenia owadów, ale słychać wiatr, który wciska się w każdy załom, rozwiewa nadbrzeżne trawy…

(Włodzimierz Zastawniak, 2018-04-23)

***

Metlino – opuszczona wieś w obwodzie czelabińskim w Rosji, nad rzeką Tieczą. Wieś ta została ewakuowana z powodu katastrofy jądrowej z 1957 roku w pobliskich zakładach atomowych „Majak”. Jest to jedno z najbardziej skażonych miejsc na świecie.

***

https://www.youtube.com/watch?v=n3bG2J5xXUE

Abandoned place III: Metlino


“Ewakuacja, ewakuacja!” ― Z ulicznych megafonów dobiega kobiecy głos. Plącze mi się wszystko. Migają rozmyte plamy. Upadam. Błoto chlupie wokół mnie, bryzga na wszystkie strony brunatnymi kleksami. Pełznę, czołgam się, stąpam na czworakach. W kałuży odbija się szare niebo. Słyszę jednostajny, piskliwy szmer, jak u człowieka, którego toczy śmiertelna gorączka. Jakby ktoś sypał piasek na membranę głośnika.
Niewidzialny wróg wnika do samej głębi, przeszywa każdą drgającą komórkę. Ciało wykręca przedśmiertny spazm. Ciężkie, palące krople skapują na moje dłonie i kark. Ściekają ze ścian białych świątyń, pozostawiając po sobie rdzawe bruzdy, jakby to były ślady pazurów samego Lucyfera!

W uszach dudni mi wciąż kobiecy głos: „ewakuacja, ewakuacja!”. Wojskowe ciężarówki kołyszą się na wybojach, grzęzną w ciemnej brei. Potworny ból rozsadza moją głowę od nieustannej nawały straszliwej radiacji. Otaczają mnie ludzie w maskach, stwory nie z tej ziemi, jakieś monstra…

Szare niebo ― rozdziera krzyk…

(Włodzimierz Zastawniak, 2017-12-04)

***

https://www.youtube.com/watch?v=lcv31W9sG8k

Abandoned place II


To było tutaj i dalej, i tam. Gdzie spojrzę ― ruiny miasta, szkielety budynków, gruz… Ostra, wilgotna trawa kaleczy moje stopy, niczym pożółkłe, brunatne ostrza. Nagie krzaki, bezlistne drzewa ― i ja, przedzierający się przez radioaktywne plątawisko podziemnych korzeni…

Tutaj żyłem ― jako dziecko, tu uczyłem się chodzić. Pamiętam, że schodziłem ze schodów z glinianym dzbanuszkiem, kiedy po raz pierwszy usłyszałem perlisty szmer strumienia. Było to, któregoś dnia lipca, a ja, rozgrzany upałem, czekałem, aż zachrzęszczą na żwirowej ścieżce kroki wracającego do domu ojca. Lecz ― nie wrócił. Czekałem długo. Odmierzałem czas, obserwując sunącą powoli pomarańczową plamę zachodzącego słońca. Siedziałem w progu, wpatrzony w sufit, trzymając pomiędzy kolanami gliniany dzbanuszek. Lecz ― nie wrócił.

Przedzieram się przez zgliszcza pozostałości, pół-żywy, półmartwy. Duch mój snuje się bez celu. Mijam domy z zawalonymi dachami, z dziurami okien i drzwi. Błyskają wokół mikroskopijne rozbłyski straszliwej radiacji. Przeszywają zdeformowane ciała pluskających, srebrzystopłetwych ryb. Przeszywają moje ― gnijące ciało. Tak bardzo oślepia słońce, kiedy, zanurzony, brnę chwiejnie przy brzegu, po zimnym, mulistym dnie. Chwytam odrętwiałymi dłońmi oślizłe łodygi. W zasadzie już mnie nie ma, choć jeszcze wlokę siebie po ziemi, choć jeszcze czuję ten okropny, bolesny rozkład. Tak bardzo oślepia słonce, które już jednak nie oddaje ciepła, lecz pogłębia jedynie ― cmentarny chłód…

(Włodzimierz Zastawniak, 2017-11-24)

***

https://www.youtube.com/watch?v=WSeN7PKJVcs

Abandoned place


Opuszczone, samotne domy. Białe ściany ― naznaczone straszliwym żarem eksplodującego przed dziesięcioleciami słońca. Strumienie deszczu ściekają ze spadzistych dachów, bulgocząc z metalicznym pogłosem w blaszanych, dziurawych rynnach. W otwartych oknach powiewają jakieś szmaty, spoza których spoglądają na mnie nieruchome widma ludzi umarłych i smutnych za życia…

Pełznę jak wąż w mokrej, wysokiej trawie, pomiędzy zardzewiałymi karoseriami samochodów. Jest mi zimno od jesiennego wiatru i leżenia w błotnistej kałuży. Już dłużej tego nie wytrzymam, tak bardzo mnie boli spalone ciało. Unoszę z trudem głowę, twarz ― ku jednolicie szaremu niebu… Krzyczę, kiedy wielkie, lodowate krople spadają ciężko na zatrzaśnięte powieki…

(Włodzimierz Zastawniak, 2017-10-26)

***

https://www.youtube.com/watch?v=HGLcJE4JYI8

Nowosybirsk: Jewgienija *


(Z cyklu: Poszukiwania)

Pociąg zgrzyta hamulcami. Wjeżdża — piszcząc — na peron zadaszonej, dworcowej hali, żywcem przeniesionej z XIX wieku. Stoję w drzwiach wagonu, ściskając ich chłodną rękojeść… Lekkie szarpnięcie. Ogólny tumult. Rozgwar przeciskających się wąskim korytarzem pasażerów. Czuję napierającą, skłębioną podnieconym oddechem masę spoconych ciał. Zeskakuję. Potok rozpierzcha we wszystkich kierunkach. Rzednie. Słyszę zmieszane głosy, szurania, stukania obcasów, otoczony chłodnym strumieniem rześkiego strumienia…

Pomarańczowe promienie zachodzącego słońca — pokrywają ukośnie kamienną posadzkę, wpadając przez wysokie, zakratowane okna. Ostatni ludzie wsiadają pośpiesznie do taksówek, autobusów… Jest coraz później. Ciemnieje. Rozchodzą się z coraz większym pogłosem echa tykania — zdobionych wyszukanymi, rokokowymi okuciami — zegarów. Pełznie zapuszczoną, zaniedbaną bocznicą — opróżniony skład Zmęczony podróżą, brudny, cuchnący smarami wąż…

Zostaję sam, pomiędzy przekrzywionymi prostokątami gasnącego stopniowo światła. Milczący przeciąg porusza kwiatami w wielkich, betonowych donicach. Omiata moje skronie, usta i dłonie… Ukośne smugi mżą wirującymi drobinkami kurzu…
Dostrzegam słaby ruch. Nie wiem, czy jest tuż, czy dalej. Uchwycone kątem oka błahe zdarzenie materialnego świata. Coś na kształt płynącego powietrzem pyłka dmuchawca, spadającego powoli jesiennego liścia… Przypomina falującą pod powierzchnią wody — majestatyczną meduzę — w aureoli pełgających blasków błogiej ciszy próżni kosmosu…

Nieruchomieje… — bez dotykania ziemi…

Zaciskam powieki. Otwieram… Stoisz przede mną. Piękna! Jakbyś zstąpiła z jakiegoś boskiego nieokreślenia! Wypowiadasz ściśniętym głosem moje imię. Cudowna. Wniebowzięta…

Spowija mnie cała twoja jaskrawość.

— Włodku…
— Jewgienijo…

Ujmujesz dłoń. Prowadzisz. — Dokąd? — Szepczesz do ucha…

— Chodź, kochanie…

Idziemy ulicą, zamkniętą po bokach ścianami staroświeckich kamienic. Skąpani refleksami — bijącymi od szyb. Pokazujesz zabytkowe freski… Pusto. Czuć woń rozgrzanego lipcowym upałem asfaltu… Dotykasz rozwartą dłonią faktury — pokrytego siecią nitek — tynku… Gładzisz ją opuszkami drżących palców… Idziemy zrywami, jak na starej — prześwietlonej częściowo — celuloidowej taśmie przedwojennego filmu. Idziemy przed siebie — arteriami opuszczonego miasta… Prosto w słońce…

(Włodzimierz Zastawniak, 2019-04-13)

***

Nowosybirsk – miasto w Rosji, na Syberii, nad rzeką Ob. Trzecie, co do liczby mieszkańców rosyjskie miasto, po Moskwie i Sankt Petersburgu. Nieoficjalna stolica Syberii.

Krasnojarsk: nieśmiałe porywy miłości *


(Z cyklu: Poszukiwania)

Podążam chodnikiem, wzdłuż ceglanego, napęczniałego wilgocią, zgniłego muru… Przeświecają pierwsze smugi ostrego światła. Odbijają się od kałuż. Oślepiają. Kłują szczypiące boleśnie, załzawione oczy. Jest w nich ta cała jaskrawość, która radośnie pełga, skrzy i migocze… Przerasta sobą mżące konstelacje gwiazd…

Szum jadących samochodów. Tramwajowe, metaliczne zgrzyty, dzwonienia. Drażniące, fałszywe dźwięki klaksonów. Narastające wycia karetek ― pochłaniane ogólnym zgiełkiem industrialnego szaleństwa. Płynąca wartkim nurtem rzeka ludzi…
Rozpędzone, rozochocone, brudne miasto - rozsadza mi nieustannie głowę. Dudni. Łomocze. Chrzęści. Dygocze. Naciera zewsząd w aureoli niebieskawych obłoków. Białych, podziemnych wyziewów ― cuchnącego krwiobiegu splątanej kanalizacji…

Pękają stopniowo liliowe powłoki kobaltowego, głębokiego nieba, mimo że kłębią się jeszcze ― zanikające resztki sino-szarych, poszarpanych ― niby łachmany ― widm. Coś nieokreślonego muska moje spierzchnięte gorączką, skrwawione wargi, jakby to były czyjeś lekko wyczuwalne ― miłosne tchnienia. Skąd? Czyje? Okrywają balsamem śmiertelnie chorą, zmęczoną, ziemistą twarz… Wschodzi i zachodzi ― lodowate, rozmigotane zagadkowo, jesienne słońce… Zatacza coraz ciaśniejsze kręgi. Dopada i dusi… Upadam znienacka, tocząc obficie pianę. Zmożony ― epileptycznym efektem stroboskopu…


Śnię. Znajoma kamienica. Drzewo. Asfaltowy plac z trzepakiem po środku. Czerwone kwiaty w betonowych, podłużnych donicach. Upalny dzień lipca. Piskliwe krzyki rozbawionych, małych dzieci. Płynące skądś dźwięki melancholijnej, fortepianowej melodii… Gdzie? ― Niesamowicie blisko, najbliżej… Aż czuję słodkawy, nikły zapach ― twoich długich, rozwianych włosów, perfum… Patrzę na ciebie, lecz ― ty o tym nie wiesz. Podziwiasz burzę ogrodowych roślin ― przez moje przezroczyste ― jak powietrze ― ciało. Masz ledwie zauważalny uśmiech, niczym ― Mona Lisa ― na portrecie mistrza Leonarda…

Piękna… Patrzę na ciebie codziennie. Niewidzialny. Nieznany. Całkowicie obcy… Rozminęliśmy się w czasie, choć ― jesteś tuż, niemalże rzeczywista, jakby dzieliła nas wyłącznie grubość kartki papieru, źdźbła trawy… Idziesz asfaltową, parkową aleją ― w ospałej godzinie dusznego lata, wśród skwaru. Okryta światłocieniami pod baldachimem rozłożystych drzew… Jak masz na imię? Nie dosłyszysz… Zagłusza mnie, bowiem ― brzęczenie owadów, szmer suchych, zakurzonych liści… Objawiam ci się ― jako cichy, wieczorny szept, spływająca kropla porannej rosy, przelot motyla… Tak właśnie ― dotykam cię opuszkami palców, twojej twarzy. Całuję… Wyrażam subtelnymi słowy…

(Włodzimierz Zastawniak, listopad 2018)

***

* Krasnojarsk – miasto w Rosji, położone nad rzeką Jenisej, na Syberii. Stolica Kraju Krasnojarskiego.

Chabarowsk: jesienny chłód *


(Z cyklu: Poszukiwania)

Szarpią porywy zimnego wiatru. Targają z łopotem połami odzieży, ogromnymi płachtami poluzowanych plakatów, reklamowych banerów… Mieszkałem tu kiedyś, ale ― w innym czasie… Gdzie? ― Nie pamiętam… Obraz przetarł się na, tyle, że zaczynam dostrzegać odległe zarysy przedmiotów, choć rozmyte skroploną zasłoną mglistego świtu. Idę chodnikiem, wzdłuż ceglanego muru. Muskam go palcami, obrysowując ciemne, brunatne plamy zacieków…

Widzę siebie w zmarszczonych lustrach kałuż. Wyglądam ― jak koścista śmierć ― okryta długim, czarnym, powiewającym płaszczem. Jak śmierć ― z wytrzeszczonymi ― jakby chorobą Basedowa ― oczami… Czuję dotyk, muśnięcie na plecach. Odwracam się, lecz nic… Nerwowe podmuchy chwieją gołymi gałęziami. Słychać ich ciche trzeszczenia, skrzypienia… Pęcznieją, ulegając nieustannej metamorfozie ― straszliwe widziadła sinych obłoków… Pulsują boleśnie skronie od nadmiaru powietrza. Nieskończony, ceglany mur… Za murem ― majaczą wysokie domy, osiedla… Lśnią mdłymi jarzeniówkami przeszklone biurowce, urzędowe gmachy. Kominy fabryk wyrzucają skłębione dymy, które suną leniwie po szarym nieboskłonie. Puste, nasiąknięte wodą, przymglone pola. Nieruchome, ażurowe dźwigi rzecznego portu. Rozkołysane nadbudówki statków…

Most. Wiadukt. Mokry asfalt. Szmer przejeżdżających samochodów. Tworzące efekt stroboskopu migające światła. Ubłocone, brudne taksówki. Furgonetki. Autobusy pełne ludzi. Przylepione do okien smutne, nijakie oblicza. Autobusy z zamalowanymi na biało szybami. Ciężarówki z brezentowymi pakami. Ciężarówki bez brezentów. Sypiące iskrami pantografy. Metaliczne zgrzytania tramwajów. Trolejbusy. Klaksony. Wycia karetek. Warkoty motorów. Pokrzykiwania i przekleństwa. Niebieskawe, duszące obłoki spalin… Bulgoczący, uliczny rynsztok…

Wiatr gwiżdże, tarmosi, popycha… Donikąd idę… Ktoś ― coś mówi ― niewyraźnie, bełkotliwie… Nie! ― To ja ― sprzeczam się sam ze sobą, coś rozważam… Mamroczę ― zamroczony gorączkowo-alkoholową maligną…

Wstępuję po betonowych stopniach na dworcowy peron. Błyszczy ceglana kostka. Woda ścieka rzęsiście z okrągłych daszków ogłoszeniowych słupów, cyferblatów i latarń… Lokomotywa ― o smutnym spojrzeniu reflektorów ― wjeżdża ze świdrującym piskiem hamulców… Ciągnie za sobą długi skład pociągu… Poprawiam kołnierz płaszcza. Krótkie szczęknięcie megafonów. Kobiecy głos. Mijają mnie biegnący ludzie… Trącają… Wsiadają do wagonów… Wysiadają… Wszystko ― po chwili rzednie i cichnie… ― Zanurza się znowu ― w perlistym szumie zacinającego deszczu…

(Włodzimierz Zastawniak, listopad 2018)

***

* Chabarowsk – przemysłowe miasto w południowo-wschodnim regionie azjatyckiej części Rosji, nad rzeką Amur. Stolica Kraju Chabarowskiego.

Komsomolsk nad Amurem: deszczowy dzień *


(Z cyklu: Poszukiwania)

Idę powoli ulicą. Podnoszę kołnierz jesiennego płaszcza. Ręce wsuwam do kieszeni… Zimny wiatr rozwiewa długie, siwe włosy… Przystaję ― otoczony szumem jadących leniwie, zabłoconych autobusów, ciężarówek, samochodów… Przepływają w kałużach sine, skłębione chmury… Zanurzam czubek dziurawego buta, mącąc zmarszczone lekko powierzchnie… Wstrząsa mną gorączkowy, wilgotny dreszcz…

Bez pieniędzy. Zziębnięty. Głodny. Pchany jakimś instynktem… Szeleszczą ― porywane wirami powietrza ― płachty porzuconych gazet… jakieś papiery… Łopoczą poluzowane plakaty dzielnych bohaterów… Mijam budynki, skwery, latarnie… Znikają w mrocznych bramach ludzie… Półprzezroczyste, ponure widma…

Ostre krople deszczu ― kaleczą oczy, policzki, skronie… Jeszcze jeden zakręt i… ― wyłania się mój dawny dom. Czteropiętrowy blok, tylko bardziej obdrapany, zdewastowany… Przed nim ― wysokie drzewo. Grube, solidne, rozłożyste… Wtedy, któregoś gorącego dnia czerwca… Pamiętam, że oślepiało słońce. Migotały odbitym, jaskrawym blaskiem ― gładkie powierzchnie drgających liści…

Stoję pod blokiem, na wyasfaltowanym podwórzu (była tutaj ubita ziemia) Zabite deskami okna, bądź ślepe od brudu, zachlapane białą farbą szyby… Otwieram wypaczone, drewniane drzwi… Zaśmiecona klatka… ― żadnego poruszenia… Wszystko pokrywa zestarzały nalot złuszczonej, zakurzonej martwoty… Może odnajdę, chociaż ― skamieliny dawnego życia? ― Czaszki, piszczele, pojedyncze zęby? ― Nic. ― Spróchniało. ― Rozsypało się w drobny pył…

Dwóch obojętnych sanitariuszy w zakrwawionych kitlach ― znosiło mnie wtedy na noszach z ostatniego piętra. ― Nie wyjrzał nikt. ― Nie zainteresował się ciężkim, śmiertelnym stąpaniem po schodach. Gdzieś szczekał pies, warczał motocykl… ― Dźwięczały piskliwe, dziecięce śmiechy, fałszywe akordy pianina…

Kiedy wychodziliśmy ― rozszeptało się wtedy to drzewo. Tak, jak może tylko szeptać wielkie, rozłożyste drzewo… I ponieśli mnie do czarnej, przeżartej korozją furgonetki… Mnie, starego zeka **, będącego tu na wiecznym zesłaniu, który przeszedł piekło obozu z numerem na przyszytej do fufajki *** łacie. Budowniczego tego miejsca przez wiele lat katorżniczych łagrów, zapomnienia, wymazanego życia... (to nie komsomolcy budowali, o nie!)

Tak oto stoję i dumam. Mógłbym pójść z powrotem. Wejść na samą górę. Zapukać do samego siebie… Lecz ― nie czeka nikt…

(Włodzimierz Zastawniak, październik 2018)

***

* Komsomolsk nad Amurem – miasto w Rosji, w Kraju Chabarowskim na dalekim wschodzie. Port rzeczny leżący nad rzeką Amur. Zostało założone w latach 30. XX wieku z rozkazu Stalina. Oficjalnie przez komsomolców (stąd nazwa), a tak naprawdę przez skazanych na roboty katorżnicze więźniów.

** Zek – więzień łagru. Skazany na roboty katorżnicze (słowo pochodzące od rosyjskiego wyrazu „zakluczonnyj”, zapisywanego skrótowo z/k)

*** Fufajka (kufajka) – chroniąca przed mrozem, obustronnie pikowana drelichowa odzież. Używana przez żołnierzy radzieckich, bądź więźniów.

Kok-Terek: sen zmierzchającego lata *


(Z cyklu: Poszukiwania)

Jesteś tutaj ― blisko. Spoglądasz tym swoim smutnym wzrokiem. A wszystko, jakby promieniuje snem zmierzchającego lata. Co chcesz mi ważnego przekazać, Aleksandrze?

Stoisz milczący, pokazując coś dłonią. Jakaś fabryczna hala? Niedowidzę, bo mroczno. Wąskie okna wpuszczają mało światła… Stare sprzęty, gruzowisko, brud… Chrzęści pod stopami rozbite szkło… Wyszedłeś z mroku… ― raczej ― wypełzłeś. Widziałeś ciała ze szklanymi oczami. Zesztywniałe ― ludzkie resztki ― wtopione w lód. Leżące trupy owiewał gwiżdżący, mroźny wiatr syberyjskiego piekła. Ze straszliwych snów wyciągali ku tobie sine ręce, kiedy gorączkowałeś konając na narach ** w drewnianym baraku. Ale wyszedłeś z mroku, Aleksandrze, przestępując bramy olśnionego królestwa samotności.

Przemawiasz do mnie za pomocą myśli, poruszając milczącymi ustami. To twoja młodość, Aleksandrze. Umarła z powodu odniesionych ran. Zamykam oczy. Widzę jedynie wąskimi szczelinami… ― Nie… ― nie potrafię sobie wyobrazić!

Idziemy środkiem piaszczystej drogi, między lichymi chałupkami krytymi strzechą. Wzniecamy pożółkły pył. Tak bardzo rani szczypiące, wilgotne oczy. Idziesz obok, po prawej stronie, trochę przede mną. Poza nami ― nikogo ― i nic. Wiatr owiewa twarze. Szeleszczą zielone topole. Poza nami ― nic, tylko migot ostrego blasku poruszanej niewidzialną ręką szyby. Zapętla się dziwnie czas. Milcząc, wskazujesz dłonią szpaler rozchwianych drzew, prześwity, cienistą drogę… Masz zaciśnięte, ziemiste usta. Aleksandrze, dlaczego dostrzegam w twoich oczach ― straszliwą żałość? Wzniecamy pył. Słońce powoli zachodzi nad kazachskim stepem… ― pustką i ciszą.

Twój dom jest ― taki odosobniony, nieludzki. Niewiele wyższa od ciebie chatka. Szepczesz poprzez szum liści… Wiem, że byłeś na samym dnie, ale ― podniosłeś się, wprawdzie na kolana, lecz ― dobre i to. Jesteś WOLNY!

Wchodzimy wąskimi drzwiami, schylając głowy, ponieważ zawadzamy nimi o zbyt niski, obdrapany sufit. Pokazujesz dłonią drewniany, zasypany papierami stolik, rozlany atrament, chyboczące krzesło, małe okno z powiewającą płachtą pajęczyn, zwisającą na kablu żarówkę… Są jeszcze kruszyny chleba, które rozsypałeś przed tylu laty, nim pojechałeś pod chirurgiczny nóż i kobaltową lampę…

Wirują lśniące drobinki kurzu… Trzeszczą deski podłogi… Obserwuję samotnie ― skradającą się po ścianie ― smugę milczącego chłodu…

(Włodzimierz Zastawniak, październik 2018)

***

* Kok-Terek (kaz.) – zielona topola. Wieś leżąca na południu Kazachstanu, przy granicy z Kirgistanem. W latach 1953-56 mieszkał w niej matematyk i fizyk, a przede wszystkim wybitny pisarz, publicysta i prozaik oraz późniejszy laureat literackiej Nagrody Nobla z 1970 roku, Aleksander Sołżenicyn. Został do niej zesłany na tzw. „wieczne osiedlenie” po ośmiu latach wychowawczego obozu pracy. Obóz i zesłanie było karą za antyradziecką krytykę (na mocy stalinowskiego artykułu 58 par. 10). Wyrok odsiedział w rozmaitych więzieniach (min. na Łubiance i w Butyrkach pod Moskwą), w specjalnych obozach dla naukowców tzw. szaraszkach (min. w Rybińsku w środkowej Rosji, jako matematyk), oraz w ciężkim obozie pracy Ekibastuz w północno-wschodnim Kazachstanie.

** Nary – prymitywne łóżko, najczęściej z żerdzi lub desek. Poprzednik więziennej pryczy. Używane w ciężkich obozach pracy np. w stalinowskich łagrach, czy hitlerowskich obozach koncentracyjnych.

***

https://www.solzhenitsyncenter.org/

Pomiędzy piekłem a niebem


― Jutro będziecie uczestniczyć w niezwykłym eksperymencie! ― Poinformował żołnierzy z oddziału specjalnego, kapitan John Traven, szczupły, ascetycznie wyglądający mężczyzna koło czterdziestki, lekko łysiejący. Odsłonił uśmiechem swoje białe, równe zęby. ― Ten eksperyment zmieni losy świata. Zapamiętają nas, jako pionierów, którzy przetarli atomowy szlak…
― Na czym ma polegać ów eksperyment? ― Zapytał, starszy kapral Kent.
― Jesteście zbyt dociekliwi, kapralu! Toaleta i spać! Nabierać sił! Pobudka ― czwarta rano! ― Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Pozostawił zapach taniej wody kolońskiej, potu… ― niepewności…

Szeregowy Mike Rowladns, próbował zasnąć… Rozmyślał, gdy nieoczekiwanie usłyszał tuż przy uchu stłumiony szept swojego kompana, szeregowego Alexa Keldera.
― Słuchaj, Mike, chyba umrzemy… ― wszyscy…
― Pierwszy raz mamy manewry? Daj spokój, śpij. Wcześnie wstajemy. ― Poczuł niewytłumaczalny, wydobyty z głębin strach…

*

Obudziły go donośne krzyki… „Pełny rynsztunek! Plac apelowy!” ― Huczał blisko czyjś głos. Ledwo zdążył posłać łóżko. Biegnąc, zapinał ostatnie guziki munduru, poprawiał żołnierski ekwipunek… „Kompania ― w dwuszeregu ― zbiórka!”… Kilku żołnierzy zaczęło rozdawać pozostałym niewielkie tabliczki osobiste, mierzące natężenie promieniowania jonizującego. Poczuł mdłości, wchodząc do wojskowej, pokrytej brezentem koloru khaki, ciężarówki…

Jechali przez pustynię, mijając żelbetonowe, naznaczone czarnymi plamami straszliwego żaru ― wieże obserwacyjne… Dominował wszędzie ciemnożółty piasek, porosły gdzieniegdzie kępami szaro-zielonej, ostrej, suchej trawy… Bezchmurne, kobaltowe niebo ― przytłaczało swoim bezkresem… Przebłyski pomarańczowożółtego, porannego słońca ― tworzyły męczący, epileptyczny efekt stroboskopu… „Uwaga, dojeżdżamy!” ― Padł krótki komunikat kapitana… Drgnęły, pospuszczane dotychczas, obciążone szarymi hełmami znużone głowy, oparte o kolby ― trzymanych pionowo między kolanami ― karabinów…

Uformowawszy tyralierę, zaczęli kopać saperkami płytką transzeję, zdolną ledwie schronić dwudziestu ludzi.
― Widzisz to? ― Alex kiwnął głową. Patrzył przed siebie, ocierając z czoła pot…
Trzydziestometrowa, kratownicowa wieża ze stalowymi linami odciągowymi, zwieńczona blaszanym sześcianem, wewnątrz którego spoczywał dziesięciolikotonowy, taktyczny ładunek nuklearny ― lśniła złowrogo odbitym, słonecznym blaskiem…
― Widzę ― odparł, Mike. ― Cholernie blisko, jakieś trzy kilometry…
― Czyżby chcieli nas usmażyć dla dobra nauki?
― Kto wie, co oni kombinują…
― Skusili nas wyższym żołdem, więc mamy teraz swoją przygodę ― skwitował kwaśno Alex, odwalając butem sporych rozmiarów kamień…
― Milczeć i kopać! ― Wrzasnął Traven. ― Została godzina. Chyba, że chcecie, aby wam upiekło tyłki?!

Zmęczeni ― przysiedli wreszcie w wykopanym rowie… Jeden wyciągnął zdjęcie swojej dziewczyny, drugi nucił pod nosem jakąś melodię, inny palił papierosa, a jeszcze inny ― ubijał nerwowo piasek lufą karabinu… Czekali… Jeszcze trzy ― przerażająco długie minuty… ― dwie… ― jedna… Puszczały nerwy… Ktoś krzyknął histerycznie… ― I wtedy ― szeregowy Mike Rowlands ― ku ogólnemu zdumieniu ― wyskoczył… Zaczął bardzo szybko biec… Słyszał ochrypłe wołania kapitana: „Szeregowy, Mike, wracać natychmiast! Idioto, zostaniesz usmażony! Wracaj!”… Nie zważał na nic… Chciał się tylko oddalić od tego piekielnego ładunku, który za trzydzieści sekund przetopi kwarc w zielonkawe szkliwo, unicestwiając wszelkie życie do trzech kilometrów wokół! Wiedział, że kapitan przestał go gonić… Beznamiętny głos megafonu odliczał nieubłaganie sekundy: 10-9-8-7-6-5-4-3-2-1-… ― Wtedy spojrzał… Oślepiający blask ― niemal wypalił mu oczy… Zakrył je ramieniem… Detonacja przyćmiła jasnością słońce… Poczuł żar, jakby otworzono drzwi rozpalonego, hutniczego pieca… Temperatura epicentrum ― osiągnęła momentalnie ― milion C°…
Poddaną ekspozycji, odsłoniętą skórę ― pokryły ogromne, brunatne bąble… Rowlands, stojąc przed Lucyferem, wydobył przeciągły, przejmujący jęk potępionego…

Fala uderzeniowa ― nadeszła niczym rozpędzony pociąg… Rzuciła nim kilkanaście metrów dalej, otumaniając hukiem ― przypominającym lecące nisko klucze wojskowych odrzutowców… Wszystko płonęło, drżało, wyło… ― Przekroczył wrota piekieł, zanim stracił po raz pierwszy przytomność…

Czuł potworny ból głowy… Ujął dłońmi wyłysiałą czaszkę… Zwymiotował krwią… Usiłował wstać, lecz ― znowu upadł… Przybrał pozycję embrionalną… W miejscu eksplozji ― wyrastał powoli, rozszerzony u podstawy, purpurowo-siny słup mieszaniny pyłu, dymu, ziemi… Wsysała go próżnia skłębionej, kipiącej kolorami, pomrukującej groźnie chmury, ― przeciętej jaskrawo-czerwonym rdzeniem plazmy… ― Stracił przytomność po raz drugi…

Kiedy otworzył opuchnięte, zapiaszczone powieki ― nadciągał zmierzch… Atomowy obłok przybrał dziwaczną, rozciągniętą formę biało-szarego wiru… Panowała głucha cisza… Wtem, dostrzegł, jakby przesłoniętą spadającymi płatkami śniegu, wysoką postać… Nie potrafił ocenić odległości… Otaczała ją aura tajemniczości i ogromnego smutku… Długie, siwe włosy ― rozwiewał wiatr…

(Włodzimierz Zastawniak, Marzec 2015)

Odór


I

Bennett pchnął ogrodową furtkę… ― Skrzypnęły zawiasy… „Muszę je wreszcie naoliwić” ― pomyślał. ― „Ale dopiero wtedy, gdy wezmę urlop… Ech… ― wszystko ponad moje siły”. Zamknął ją i zaczął iść wąską, żwirową alejką wiodącą wprost ku drzwiom jego domu. Po obu jej stronach rosły krzaki jaśminu, pachnące słodko pełnią swoich białych kwiatków. Było niezwykle parno, bezwietrznie. Zaszeleścił listowiem śpiewający szpak czy kos… Czerwonawe promienie zachodzącego słońca, wystrzeliwały gdzieś spoza purpurowo-liliowych, gęstniejących chmur… Bennett nabrał głęboko powietrze… ― wypuścił bardzo powoli…

Wypchaną dokumentami teczkę oparł o stojące tremo. Grube krople potu zrosiły mu czoło, ściekając zimnymi strużkami… Podważył kapsel wyjętej z lodówki zimnej butelki piwa… ― Cicho syknęło ― trysnęła wezbrana piana… Pierwszy, błogi łyk… ― drugi… ― Opadające powieki… ― Ogarniający ― nieubłagany ― sen…

Obudził go dziwny odgłos. Usiadł na kanapie ― mocno skołowany… Pod stolikiem błyszczała wilgotna plama rozlanego, woniejącego nieprzyjemnie alkoholu… Czuł dziwny, metaliczny smak… Serce biło jak oszalałe… Mimo otwartego okna ― męczyła nieznośna, parna duszność… Znowu usłyszał, jakby mlaśnięcie… Przeszło mu przez myśl wyobrażenie ogromnego, oślizłego robaka… Wstał, nasłuchując, kiedy nagle ― uderzyła go fala niewyobrażalnego wręcz, trupiego odoru, przewyższającego stosy gnijącego mięsa… Straszliwy ból rozerwał niemalże jego czaszkę, wypychając oczy… Zwymiotował… Upadł, miażdżąc sobie nos… Brocząc krwią, podniósł wykrzywioną cierpieniem twarz… I wtedy ― coś zobaczył… ― zaledwie ― kilka metrów przed sobą...

Poruszył jeszcze dłonią… ― umoczonym we krwi palcem… ― Nie skończył… ― Zduszony krzyk ― zagłuszyło bulgoczące charczenie…

II

Komisariat był tego dnia wyjątkowo zatłoczony. Panował ogólny rwetes. Umundurowani funkcjonariusze wprowadzali i wyprowadzali skutych, wytatuowanych mężczyzn, rozmaitych zbirów, alfonsów, handlarzy żywym towarem, dealerów narkotykowych… Przy biurku pod przeciwległą ścianą awanturowała się rudowłosa kurwa, pokazując obyczajówce podrapane, posiniaczone nogi… Bez przerwy brzęczały telefony… Ktoś pokrzykiwał ochrypłym głosem… Płakała jakaś kobieta… Zza otwartych okien dochodziło, co chwila wycie wyjeżdżających z podziemnego parkingu policyjnych radiowozów…

Wydzielony gabinet detektywa Jeffersona ― zapewniał względny spokój. Śmigła sufitowego wentylatora wydawały podczas obrotów cichy szmer… Jefferson dobiegał pięćdziesiątki, przepracowawszy 25 lat w wydziale zabójstw… Mimo powiewu, czoło miał zroszone dużymi kroplami potu… Nieżonaty, bezdzietny, skryty samotnik. Kontakty towarzyskie ograniczał wyłącznie do spotkań zawodowych… Przeglądał właśnie teczkę sprawy sprzed niemal siedemdziesięciu lat… ― opisy czarno-białych fotografii ofiar oraz miejsc dokonanych zbrodni… Studiował zeznania świadków, ekspertyzy biegłych sądowych... Była to tzw. „Sprawa Elboppa”, od nazwiska pierwszej ofiary, która zginęła 31 lipca 1952 roku w Los Angeles, zaczynając tę jakże tajemniczą serię (ofiary zawsze znajdowano w wynajmowanych, ustronnych domkach.) Sprawa jest dotąd niewyjaśniona. Dokonywał tego jeden sprawca, co 15 lat? Niemożliwe. Data ostatniego przypadku: 17 sierpnia 1997 roku. Naśladowcy? Zamordowany Joachim Elbopp, czterdziestoośmioletni, niemiecki imigrant, przybył do Stanów Zjednoczonych tuż przed wybuchem II wojny światowej. Z zawodu: aptekarz. Nieżonaty, bezdzietny. Spokojny, wykonujący swój zawód obywatel. Pewnego dnia został znaleziony martwy przez właścicielkę domku. Zanim skonał, zdążył napisać umazanym krwią palcem słowo: „w i d z i a ł e m”. Powstało, zatem pytanie: co takiego widział Elbopp? Mordercę? Analizy toksykologiczne nie wykazały żadnych znanych trucizn, narkotyków czy innych szkodliwych substancji. Samobójstwo również zostało wykluczone. Samotny, żadnej rodziny, zero znajomych… Jakby ktoś chciał wyciągnąć jego wnętrzności, albo raczej wyssać… Wszędzie wokół lśniące, czerwono-różowe jelita, niby wypełzające ustami oślizłe wije… Prawdziwa rzeźnia… Lewa gałka oczna ― wysunięta do połowy ― zmiażdżona. Morderca został spłoszony? Żadnych śladów, odcisków palców… Absolutnie nic.

Dalsze przypadki:

Dallas, 12 czerwca 1967 roku, Maria Pappoluos, pięćdziesięcioletnia nauczycielka geografii. Jej gałka oczna była wysunięta całkowicie. Leżała obok, uczepiona jedynie nitką nerwu wzrokowego. Napis, który pozostawiła zamordowana, brzmiał: „w..dzi..a…”.

San Diego, 7 lipca 1982 roku, Mario Estes, czterdziestodziewięcioletni pracownik budowlany. Sytuacja niemal identyczna. Denat nie pozostawił napisu.

Wreszcie, San Bernardino, 24 lipca 1997 roku, Ben Cavanni, kontroler ruchu kolejowego. Brak gałki ocznej. Dodatkowo ― ofiara miała wyrwane wszystkie zęby. Nie znaleziono ich na miejscu zdarzenia. Pies policyjny również nie wyczuł tropu…

Myśli Jeffersona nabierały nieostrych, mętnych kształtów… Mimo upału, wstrząsnął nim zimny dreszcz… Nagle wszedł jego współpracownik, Mike Bellow, młody, trzydziestoletni policjant z pięcioletnim stażem. Kiwnąwszy głową, krzyknął do Jeffersona: „Wstawaj, John! Mamy kolejnego trupa! Ta seria trwa nadal!”. Jefferson zamrugał zdziwionymi oczami: „Znowu? Żartujesz, Bellow, prawda?”. Lecz młody Bellow nie żartował. Trzymał zupełnie nowe akta.

III

Pięćdziesięciojednoletni Kevin Bennett ― (jak u wszystkich pozostałych ofiar) ― wynajmował skromny domek daleko poza centrum miasta. Dziwna okolica. Znajdowały się tu, bowiem ― porzucone składowiska zardzewiałych, samochodowych karoserii, zużytych opon, zasmolonych desek, blaszanych, cuchnących jakimiś smarami beczek… Jednakże domek wraz z ogródkiem ― stanowił niejako zadbaną, tchnącą zielenią enklawę. Właścicielka twierdziła, że mężczyzna mieszkał tutaj od roku. Spokojny samotnik. Czynsz opłacał regularnie. Pracownik firmy marketingowej. Pani Medley, zaniepokojona długą nieobecnością lokatora, znalazła go w zakrzepłej od dawna kałuży ekskrementów, krwi oraz wymiocin… Detektywi, pomimo policyjnego doświadczenia, nieomal dostali skrętu kiszek, widząc powykręcane, pozbawione oczu truchło. Znaczny stopień rozkładu wskazywał, że śmierć musiała nastąpić około dwóch tygodni temu… Znowu żadnych śladów włamania, odcisków palców (poza należącymi do ofiary), plądrowania, obecności osób trzecich… ― Wszystko niby Ok, tylko ― te wykrzywione straszliwą agonią zwłoki … ― patrzące ze środka pokoju ― czarnymi jak węgiel ― oczodołami…

Jeffersona męczył pulsujący ból głowy. „Znowu burzowa parność… ― Samotny człowiek około pięćdziesiątki… ― Odludne miejsce… Brak gałek ocznych, napisu… ― Żeby, chociaż najmniejszy ślad…”.

IV

Ostatnie zabójstwo również bez rezultatu. Kto zamordował tych ludzi? Czyżby sam diabeł? Jefferson trzasnął papierami o blat biurka. Zamknął pokój i wyszedł.

W domu poczuł narastającą, dziwną niemoc. Latały mu przed oczami mżące piksele… Chciał zdjąć przepoconą, oblepiającą ciało koszulę, lecz ― nie zdążył… ― Oparty plecami o ścianę ― osunął się bezwładnie na podłogę…

Kiedy się ocknął, szalała burza. Strugi ulewnego deszczu biczowały wściekle okienne szyby. Zagrzmiało ― gdzieś niedaleko ― jakby ktoś zrzucił ze schodów wielką, drewnianą szafę. Mrok pustego pokoju rozjaśniały jedynie kaskady eksplodujących błyskawic… Wszystko wirowało… Próbował wstać, kiedy nagle ― uderzyła go fala niewyobrażalnego wręcz, trupiego odoru, przewyższającego stosy gnijącego mięsa… Straszliwy ból rozerwał niemalże jego czaszkę, wypychając oczy… Zwymiotował… Stroboskopowe, upiorne światło nadawało krwi czarnego koloru… Podniósł wykrzywioną cierpieniem twarz… ― I wtedy ― coś zobaczył… ― zaledwie ― kilka metrów przed sobą...

Poruszył jeszcze dłonią… ― umoczonym we krwi palcem… ― Nie skończył…

(Włodzimierz Zastawniak, lipiec 2016)

Brylantowe światło


Ogród, godz. 7:00:00 (wg. czasu Hiroszimy) – rozmowa

― Mamo, czy widzisz te piękne, lśniące motyle?
― Widzę, moje dziecko.
― Mamo, kilka dni temu śniłam, że zabiorą nas do przepełnionego brylantowym światłem nieba.
― Już dobrze, Maiko, jestem przy tobie. Teraz odpoczywaj. Musisz nabrać sił.
― Mamo…
― Tak, kochanie?
― Midori powiedziała mi, że mam ładne włosy.
― Bo jesteście dwiema kroplami tej samej wody.
― Uśmiechasz się, mamo…
― Jak mogłabym się nie uśmiechać do ukochanego dziecka.
― Mamo…
― Tak?
― Uwielbiam, kiedy mnie gładzisz po głowie, rozczesujesz kosmyki…

(Nagle ― rozniósł się zza okna hurgot!)

― Ach, ten Kenji! Jeździ wokół domu na rowerku, który podarował mu przedwczoraj tata. Pewnie znowu straszy ptaki!
― Kenji, to łobuziak, ale jest dobrym dzieckiem. Twoim najdroższym bratem…

 „Enola Gay”, godz. 8:30:00 (7:30 wg czasu Hiroszimy) – przygotowanie

Dwunastu ludzi wie, że za 46 minut ― odciśnie swoje piętno. Zmieni życie społeczno-polityczne… Dwunastu ludzi… ― a szczególnie, bombardier Thomas Ferebee.

Ten dwudziestoczteroletni chłopak marzył o karierze baseballisty. Był nawet zawodnikiem Boston Red Sox. Jednakże los zdecydował inaczej. Od początku wojny zdążył już zaliczyć kilkadziesiąt lotów bojowych nad okupowaną Europą. Następnie wrócił do Stanów Zjednoczonych, aby prowadzić szkolenia pilotażu. Wiosną 1944 roku dołączył, jako major, do 509 Grupy Bombowej. Inicjator całego przedsięwzięcia, pułkownik Paul Tibbets, niezwykle starannie kompletował załogę mającą dokonać pionierskiego ataku jądrowego.

Zatem, siedzi teraz, pochylony, obserwując uważnie krzyż celownika Norden, krzyż ― mający zdecydować ― o czyjejś śmierci…

*

Załoga ma pełne ręce roboty. Dowódca samolotu, pułkownik Paul Tibbets, oraz drugi pilot, kapitan Robert A. Lewis, uruchamiają automatycznego pilota o nadanym mu przez załogę wdzięcznym imieniu „George”. „Automatyczny, czy nieautomatyczny, musi być jednak nieustannie kontrolowany” ― myśli Tibbets, ustawiając pułap 1500 metrów, po czym zamyka oczy… ― głęboko wzdycha. Czuje całe zmęczenie ostatnich dni… Spogląda za siebie… Widzi pracujących przy bombie zbrojmistrzów: kapitana Williama S. Parsonsa i jego asystenta, podporucznika Marvisa R. Jeppsona. Parsons… ― zdejmuje bardzo powoli zabezpieczenia… ― podłącza przewody… ― Robi to delikatnie, jakby dotykał wrażliwego ciała pięknej kochanki… Tibbets zasłania dłonią oczy… Zostaje oślepiony jaskrawym blaskiem wschodzącego słońca, które ― niebawem ― eksploduje 250 metrów nad ziemią. Lecz ― teraz czeka spokojnie… ― zamknięte w trzymetrowej długości i siedemdziesięciocentymetrowej szerokości, pomalowanym czarnym matem walcu z kwadratowym, ogonowym usterzeniem, jakże charakterystycznym dla bomby. Nazwano ją „Little Boy”, czyli dosłownie „Mały Chłopiec”, ponieważ faktycznie przypomina swoim kształtem cherlawego chłopca, ale ― pozory mylą. Masa tego potwora przekracza cztery tony, choć sam ładunek będący przede wszystkim uranem U-235, waży jedynie ― 64 kg… 64 kg, które eksplodują z mocą ― piętnastu tysięcy ton trotylu…

*

O godzinie 8:40 (7:40 według czasu Hiroszimy) osiągają wysokość 9500 metrów. Podnoszą ciśnienie, włączają ogrzewanie… Na zewnątrz jest – 23 C º. Technicy pokładowi, sierżanci: Wyatt E. Duzenbury i Robert H. Shumard, studiując skomplikowane rysunki techniczne, trącają dla żartu siedzącego obok młodego radiowca Richarda H. Nelsona, ściskającego dłońmi pałąk milczących chwilowo słuchawek. Nawigator, kapitan Theodore „Dutch” van Kirk, radiooperator, porucznik Jacob Beser, oraz, sierżant Joe S. Stiborik, klną dosadnie, naprawiając szwankujący wciąż radar… Jest jeszcze tylny strzelec, sierżant George R. „Bob” Caron. Odizolowany od reszty załogi, przygotowuje aparat fotograficzny, aby móc wykonać serię, jakże ważnych zdjęć, będąc jednocześnie gotowym odeprzeć atak nieprzyjacielskich myśliwców…

*

Zniecierpliwienie narasta, a jego kulminację ma przyćmić jaskrawy potok brylantowego światła, przekraczający wszelkie wyobrażenia… Doświadczyli tej potęgi niecały miesiąc temu. Pustynię Jornada Del Muerto, co po hiszpańsku oznacza „droga umarłego”, rozjaśnił wybuch bliźniaczego prototypu „Little Boya”, nazwanego prześmiewczo „Gadget”. Teraz ― tego typu ładunek ― mają wypróbować bojowo ― unicestwiając tysiące ludzi…

Thomas Ferebee ― wypatruje prześwitu… Chmury złośliwie zasłaniają cel… Powrót z bombą ― wykluczony, mimo że dowództwo dopuściło możliwość takiej awaryjnej opcji, gdyby pogoda uniemożliwiła zrzut. Zresztą ubywa im paliwa. Muszą, zatem ― znaleźć jakąkolwiek szczelinę, lukę, wyłom…

„Enola Gay”, godz. 8:15:19 (wg. czasu Hiroszimy) – zrzut

Kiedy powoli tracą nadzieję, pęka niespodziewanie biała, mgielna powłoka. Dostrzegają widły rzeki Ota, w samym centrum miasta, oraz ― przypominający literę „T” ― most Aioi, łączący oba brzegi rzeki i wyspę ― utworzoną przez dwa dopływy. Ferebee uznaje ten most za doskonały cel…
Dowódca samolotu wydaje rozkaz zrzutu. Bombardier natychmiast odłącza celownik. „Sygnał radiowy się skończył” ― oznajmia krótko Tibbets…

Rozchodzą się klapy podłogi… Puszczają specjalne uchwyty… Pierwszy ― bojowy ładunek atomowy ― opuszcza komorę bombową… Początkowo ― tnie ze świstem powietrze… Jednak mały, pomocniczy spadochron już wyciąga główny… Ładunek wyhamowuje… Spada teraz powoli, majestatycznie ― pod rozwartą, ogromną czaszą, dając czas załodze „Enola Gay”… Trwa to długo… ― niemiłosiernie długo… Samolot ― utraciwszy przeszło cztery tony ― podskoczył gwałtownie… Tibbets wyłącza „George’a”… Nurkuje… Kładzie maszynę niemalże na plecy… ― Ucieka zawczasu przed falą uderzeniową… Cała załoga zakłada spawalnicze gogle… Niczego nie widzą, ale niebawem ― dostrzegą coś więcej ― niż światło…

Ogród, godz. 8:15:32 (wg. czasu Hiroszimy) - trzydzieści sekund do wieczności

― Mamo…
― Tak, córeczko?
― Opowiesz mi…? Chcę zapomnieć o bólu, choć… ― przez chwilę…

„Kwiaty wiśni ― dojrzewają nie tylko w słońcu,
dojrzewają również w wietrze, który otula je i głaszcze.
A kiedy ― białe motyle ― spadną z nieba na ścieżki ogrodu,
powstaną drgające refleksy w głębokiej trawie.
Nim jednak do końca powstaną ― znikną na początku ―
jak ― nasze głosy ― uśmiechy nasze…”

Ogród, godz. 8:16:02 (wg. czasu Hiroszimy) – wieczność
































































































(Włodzimierz Zastawniak, Lipiec 2014)

***

Bibliografia:

Richard Rhodes (1986): Jak powstała bomba atomowa (przekład: Piotr Amsterdamski) Zysk i S-ka Wydawnictwo (2000)

Obiekt


I

Nie wiadomo, skąd przybył i po co… Owiewany porannym, rześkim powietrzem połyskiwał w promieniach słońca wypolerowanym metalem, bądź materią ― znaną jedynie jakimś kosmicznym Amundsenom, przemierzającym niezbadane wymiary, niezliczone warstwy czasu…

II

Nagromadzona energia rozerwała wreszcie powłokę bezwietrznej, dusznej nocy ― z trzaskiem piorunów i blaskiem rozczapierzonych błyskawic… Strumienie ulewnego deszczu uderzały wściekle o szyby, targane porywami szalejącego wiatru, niby hordy gwiżdżących, dudniących kopytami diabłów… Spływała wartkim potokiem bulgocząca woda, tocząc korytami swoje brudy… Zalewała piwniczne okienka…

Bob Sparrow ― już od szczenięcych lat lubił obserwować gwiazdy, te drgające iskry wszechświata… Inny niż rówieśnicy… ― Cichy, introwertyczny samotnik. Zamiast biegać za piłką, wolał wchłaniać tajemnice natury… Fascynowały go szepty drzew… Rozmawiał z nimi… Przywierał doń spierzchniętymi wargami, całując ich chropowatą, pachnącą żywicą korę… ― Tak, to był pewien rodzaj autyzmu… Miał swój świat, do którego nawet jego własna matka nie miała dostępu, a przecież kochał ją najbardziej na świecie…

Po wielkim wyładowaniu atmosferycznym nad jedną ze stacji transformatorowych ― w całej dzielnicy wysiadł prąd… Jedynie łuny rozbłysków wypełniały nadal mroczne otchłanie ciężkiego nieba, rozsiewając mdlącą woń elektryczności… Wciąż tkwił bez ruchu, jakby całą wieczność… Chciał koniecznie dostrzec coś jeszcze, jednak ― zmorzył go nieubłagany sen…

III

Przecierając dłońmi zaspane oczy, wyjrzał szybko przez otwarte okno…

Miasto szumiało codziennym rozgwarem, zgrzytało tramwajowymi kołami… Kreski dalekich, fabrycznych kominów wypuszczały powoli białą, skłębioną nawałę… W oślepiających blaskach acetylenu spawacze łączyli żelazne płyty, budując obłe cielsko oceanicznego statku pod obracającymi się, ażurowymi ramionami smukłych dźwigów… Chodziły tam i z powrotem ― po wielkich szynach ― ogromne konstrukcje portowych suwnic… Chwytały swoimi szponami sześciany ładunków, przestawiały, brały następne… Trzeszczały naprężone cumy kontenerowców, chrzęściły łańcuchy podnoszonych kotwic… Metaliczne pogłosy upadających blach zagłuszały pokrzykiwania, przekleństwa robotników… Splątane, pulsujące żyły industrialnego krwiobiegu buchały z podziemi kłębami gorącej pary, zasnuwając na powierzchni krztuszące się pojazdy… ― Pomiędzy nimi ― ludzie… ― Rozbiegane we wszystkich kierunkach ― kolorowe mrówki…

Czesał mu włosy przesycony spalinami wiatr… Porywał z ulicy śmieci i kurz, zataczał kręgi nad łąkami ludzkiego osamotnienia…. Spojrzał wyżej… ― Obiekt wciąż tam był ― niewzruszony, niedostrzeżony przez innych… Połyskiwał w promieniach słońca, wśród niepowtarzalnych atomów, świetlistych strumieni…

(Włodzimierz Zastawniak, Lipiec 2014)

The Visitor


Oślepia mnie dzisiaj bardzo pomarańczowe, zachodzące słońce… Pot ścieka mi z czoła…

Otaczają dziwne projekcje…
Jakieś obrazy
dawno minionych epok…

Jestem tu, albo gdzie indziej… Pomiędzy sennym widzeniem a otchłanią przeszłości…

Napastują widma,
chowające się
w smugach cieni…

W wywołujących
efekt stroboskopu
— ostrych prześwitach…

… dwa małe okna na piątym piętrze starej kamienicy…

Spójrz,
Elijosie…

Widzisz?

Tam zatrzymał się czas,
który dręczy
— moje zmysły

… małe mieszkanko z czasów Carskiej Rosji…

Jakiś wewnętrzny ruch…

Czyj?

Czy to ty, Sonio Siemionowno?
Czy twój pijany na umór ojciec,
Marmieładow?

Dlaczego płaczesz?

… jakaś postać —
przytknęła
smutną twarz
— do zaplamionej szyby…

Dokąd mnie prowadzisz, Elijosie?… Czuję lodowatą dłoń na ramieniu…

Wąskie,
kręte,
drewniane schody…
— wiją się w nieskończoność…

… mżące drobinki kurzu przesuwają się przed moimi oczami…

… ogłuszająca cisza…
W uszach
— piskliwy szum…

Dokąd mnie
prowadzisz?

Twój dom…
… zapętlony czas…

Drzwi zamknięte na kłódkę…

… nasłuchuję… — milczenie ściska pulsujące skronie…

Rozpływasz się…

Przez otwarty
lufcik —
wpada promień
— drżącego światła…

(Włodzimierz Zastawniak, 2021-06-18)

***

https://www.youtube.com/watch?v=QfFnXUbmA7U

Introversion IV: … jak ci na imię, powiedz…


Gdzieś w ścianach słychać szepty, nieustanne monologi jednakowych twarzy…

Przykładam ucho do chłodnego tynku…
Wiatr za oknem
kołysze drzewami…

Widzę ciebie…

… nie chowaj się…

Umykasz mojemu zapatrzeniu…

Nasłuchuję…

Nic…

… straszliwy szum
gorączki
— miażdży obolałe skronie…

Wołam ciebie zdławionym głosem, gdyż czekanie staje się nie do zniesienia…

Kroki
pod
oknami…

… to ty?

Nie…

Przeszło…

… ucichło…

Rozsypało się w rozgwarze nocy,
w westchnieniach mroku…
Żółtawe światło wiszącej lampy — razi moje suche oczy…

Zaciskam
żarna
powiek…

… rozwieram…

Drewniana szafa ze słojami czasu,
regał z książkami,
lustro stojącego trema…

Wszystko milczy, okryte warstwami minionych epok, jakby złuszczającym się naskórkiem…

Uśmiechnięte,
znajome twarze…

… znikające widma…

Obsypana kurzem sterta archiwalnych czasopism… Zdjęcia z lat 50. XX w., w kolorze
sepii…

Uśmiechnięty Ray Charles —
obserwuje każde
moje poruszenie
— z wielkiego plakatu…

... jego czarne, jakby spawalnicze okulary, kontrastują z oślepiającą wręcz białością zębów…

Nawiązuje się
między nami
— jakiś rodzaj symbiozy…

… poprzez tajemnicze znaki, gesty i symbole,
niezauważalną mimikę twarzy…
Nachodzisz mnie wciąż, zjawo, kusisz bezsłowną konwersacją…

Jak ci
na imię…

… powiedz…

(Włodzimierz Zastawniak, 2021-06-13)

***

https://www.youtube.com/watch?v=QfFnXUbmA7U

Introversion III: … znak krzyża


Wciąż się przepoczwarzam…

… przekształcam…

Przemieniam
w coś
— albo nic…

Podmuchy wiatru targają nerwowo okiennymi skrzydłami… Szeleszczą liśćmi drzewa…

Zamknięty w trzęsącym się domu, będący jego częścią w każdym fragmencie,
rozdrapuję tynk do krwi…

… spod połamanych paznokci —
wypadają
— drobinki piasku…

Przykładam ucho do zimnej powierzchni… W splątanych rurach bulgoczące
jęki,
pobekiwania…

Falują zakurzone pajęczyny…

Obijam się
o ściany…

Upadam…

… podnoszę się…

Z każdym moim napięciem mięśni — nasila się łomotanie w drzwi, szarpanie za klamkę…

Ktoś, widać, próbuje przebić powłokę mojego unicestwienia…

Bez skutku…

Powiedz, jak ci na imię…

Alicja?
Jewgienija?

Nasłuchuję, lecz nic…

Rozsadza moją czaszkę piskliwy szum śmiertelnej gorączki…

Wiem, że jesteś obok… Milczysz… Wpatruję się w twoje blade usta…

Kiedy się do ciebie zbliżam,
pot spływa z moich skroni…

… kapie na twoją siną skórę…

Moje ramiona
obejmują próżnię…

Jak ci na imię, powiedz…

Kiedy padam na kolana,
kładziesz mi na ustach palec…

… kreślisz na czole — znak krzyża…

(Włodzimierz Zastawniak, 2021-06-11)

***

https://www.youtube.com/watch?v=sGaTPaVpbcA

Introversion II: … w kołyskę swoich dłoni


Kolejna noc… Patrzę w wyłączony ekran telewizora. Odbija się w nim upudrowana maska
płaczącego klauna…

Dotykam palcami
twarzy…

… ściskam, rozdrapuję do krwi…

Próbuję zerwać z siebie tę ohydę, wyszarpać z fragmentami mięsa,
broczących naczyń…

Padam na kolana.

… na dębowych klepkach ogromnieje czerwona plama… dotyka już cokołu szafy…

Ktoś szarpie
nerwowo
za klamkę…

… łomocze w drzwi…

Przestało,
lecz
wciąż…

… nasłuchuję…

Rozchodzi się stukot obcasów…
Nie, to podmuchy wiatru,
histeryczny gwizd przeciągu…

Tańczę, tańczę w błogim opętaniu…

Tańczę,
tańczę…

… tańczę…



Spójrz na mnie!
Powiedz,
co widzisz?

Nic?

Masz rację,
bowiem
— podążam w niebyt…

O dziwo, potrafię zmieniać strukturę cielesności, choć nie wiem, na czym to polega…

Wiję się
w sobie…

… pełzam…

Ściąga mnie bezdenna otchłań czasu, rezonując straszliwą grawitacją
czarnej dziury…

Zaglądam w siebie odwróconymi oczami,
wypychając na zewnątrz ostrą biel gałek,
kiedy przekraczam w epileptycznych drgawkach bramy wilgotnej biogenezy…

Spójrz na mnie…
…, bowiem, nikt tak nie patrzy, jak ty…

Twój wzrok
mnie
dosładza…

… przebija i pali…

Niszczy eksplozją Supernowej.

Nie mam już łez.

Z oczodołów wysypują się
— spopielone ziarenka piasku…

… zbieram je w kołyskę swoich dłoni…

(Włodzimierz Zastawniak, 2021-06-10)

***

https://www.youtube.com/watch?v=72ecp5R7tVE

Widzenia

W odmętach zasłon, w milczącej otchłani półmroku ćmy puszyścieją w przelocie. Uderzają skrzydłami. Drżą…  W poszumie wiatru. W pogwizdywania...