środa, 30 listopada 2022

Jestem coraz bliżej


Spójrz na mnie, przemieniłem się w panteonie mroku. Tak właśnie wyglądam, sponiewierany menażerią subatomowych okruchów. Mogę przejść przez ścianę z kamienia jaskrawą smugą światła. Przemieniłem się nie do poznania. Zaczajony między zimną, wilgotną ścianą a pustym, poplamionym, głębokim fotelem z pozostałościami dawnego życia. Siadał w nim mój nieżywy od dawna ojciec, paląc papierosa, zapalając drżącą ręką kolejnego, rozniecając wokół siwy popiół, apogeum nadciągającej niechybnie śmierci. Nie wiedział? Ależ wiedział. Nieraz mówił o jej bladej twarzy, kiedy był sam. Kiedy patrzył w brunatne plamy zacieków na popękanym suficie, na starą reprodukcję obrazu z falującym płótnem pajęczyn. Pamiętam, że była tam jakaś dziwnie zdeformowana twarz w szarej aureoli. Człowieka? Nie-człowieka? Podobizna kogoś, kto przychodzi zawsze po czyjejś śmierci z zaciśniętymi szczelnie powiekami. Ten ktoś był przy ojcu, kiedy konał w pomiętej pościeli. Jak i przy mojej umierającej na moich rękach matce. Ojciec umarł w nocy, matka za dnia. Do tej pory słyszę ten nieustanny szept, jakby monologu, jakiegoś rodzaju kłótni. Matka do ostatniej chwili wygrażała palcem, wygłaszając mowę oskarżycielskim tonem. Rozwierając szeroko zdziwione oczy patrzyła najpierw na próg, potem na otwarte okno. Na parapecie przysiadł kos, czy szpak. Zaświecił czarną kropką źrenicy, lecz, zanim zdążyłem wykonać jakikolwiek ruch ― odleciał. Kiedy spojrzałem ponownie na matkę ― już nie żyła. Pożegnała się w ten sposób ze mną, spoglądając po raz ostatni na miejsce swojego życia, na mnie… Uleciała w przestwór szarego, pochmurnego nieba.
 
Chwieję się teraz w mdławym świetle wiszącej lampy, zlizując kurz z regałowej półki. Nie jestem już człowiekiem. Ale nie jestem też upiorem. Jestem czymś pomiędzy. W zimnym półmroku mieszkania śnię. Wyławiam wszelkie dźwięki przeszłości, gładząc opuszkami palców gródki cementowego piasku. Biała, olśniewająca wręcz futryna do drugiego pokoju, w którym panuje piwniczny chłód, odór rozkładu. I słychać skrzypienie drewnianej podłogi. Otwarte szeroko wejściowe drzwi. Najwidoczniej wspina się ktoś stopień po stopniu, ściskając drewnianą poręcz schodowej klatki. Wspina się powoli i ociężale, jak ktoś przytłoczony bagażem śmierci. Kto taki? Czy to ty, matko? Ojcze? Ktoś, ty?  Przekracza próg z rozstawionymi szeroko ramionami jak ołtarz. Rozwartymi jak grób. Wkracza jakiś żywioł rozgorączkowanej, oślepiającej jaźni…
 
Leżę na podłodze. Z radiowego głośnika dobiega szemrzący, piskliwy szum kosmicznej transmisji. Za oknem deszcz, noc i wiatr. Za oknem mrok. Czołgam się, między fotelem i kanapą, wdychając nikły zapach woskowej pasty. Słoje i sęki w dębowych klepkach układają się w jakiś dziwny, nierealny wzór. Przenikam tajemnicę materii. Tajemnicę sennego widzenia, które wciąż się przekształca i dojrzewa, choć nie wiadomo, co to wszystko znaczy i w jakiej kolejności eksplodują wyraziste, poszczególne obrazy…
 
*
 
Wiem, że teraz jadę donikąd. W pustym, kołyszącym się przedziale pociągu. Ostrzą się czerwone oparcia siedzeń w przygaszającym, co chwila białym świetle jarzeniówek. Stoję, trzymając się kurczowo szarego uchwytu. W okiennej szybie zniszczona twarz… Jadę do ciebie. Donikąd… Jadę w stukocie kół na złączach szyn.
Osaczają mnie mżące piksele samotności, wyłaniają się z każdego zakamarka… Ściskam w dłoni sponiewierany egzemplarz „Moskwy-Pietuszki”, Wieniedikta Jerofiejewa. Wpadł mi w dłonie, nie wiadomo, skąd, w poplamionej, poprzecieranej okładce. Wsuwam go do kieszeni szarej marynarki. Pulsują mi skronie. Szumi w uszach wzburzona gorączką krew. Jadę do ciebie. Donikąd… Podążając w zaświat nieznany, w absolutną pustkę deszczowego opuszczenia. Krople uderzają o szyby. Rozpryskują się… Jadę do ciebie. Czy wiesz? Powiedz, czy wiesz? Twoje usta poruszają się, lecz nie słyszę słów. Jestem coraz bliżej ciebie…Coraz bliżej…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-11-30)

https://www.youtube.com/watch?v=lPt3fP6pOYk

piątek, 25 listopada 2022

Bądź


W gęstej czerni, w popiele długich włosów, bądź… Mówiłaś, że… ― mów jeszcze,
jak wtedy, kiedy szliśmy przez duszny ogród klaszczących pinii…
 
W śpiewie ptaków,
pamiętasz?
Ale, czy chcesz
jeszcze pamiętać?
 
Bądź…
 
Będziemy szli i wciąż… 
Wśród gorącego lata,
wśród skwaru.
W ciasnej uliczce otwartej na renesansowe okno.
 
Wśród oliwnego gaju,
wspinając się
na grzbiet
rozpalonego wzgórza…
 
Amorgos, w wielkim błękicie morza,
w bieli klasztorów i domostw
wykutych w pionowej skale, jak monastyr Hozoviotissa, sprzed tysiąca lat…
 
Bądź.
 
Ja, jestem w głębokościach czasu…
 
Słyszysz zgiełk szarżujących fal? 
To wre morze
żarłocznym gejzerem rozbryzgów,
które chlaszcze wściekle ostrza brunatnych skał…
 
W wietrze o zapachu soli śnię…
Wśród rybackich kutrów wciśniętych w piach, w przeszywającym powietrze krzyku mew…
 
Gdzie idziemy?
Idziemy tam,
gdzie oślepiający ginie dzień.
 
Idziemy w zmierzch,
zanurzając stopy
w wilgotnym piasku.
 
Idziemy w mrok,
prześcigając spłoszone cienie,
prosto w zorze nadciągającej nocy.
 
Weź
mnie
za 
rękę.
 
Bądź… 
 
(Włodzimierz Zastawniak ,2022-11-25)

https://www.youtube.com/watch?v=Z7uBEpelThs

 

 

 

środa, 16 listopada 2022

Odejście


Noc miażdży moje skronie, które pulsują i płoną w mdłej poświacie wiszącej lampy.
W półmroku przedpokoju postać, nie-postać.
Niewyraźny zarys jakiegoś dawnego życia.
 
Mży, jak wysypujące się z ekranu telewizora milczące, czarno-białe piksele.
 
Zakłócany strugami deszczu 
przekaz z zaświatów
szumi mi piskliwie w uszach.
 
Lecz oto światło idące na przestrzał lśni i migocze
na pierwszej stronie pożółkłej już gazety.
Pierwsza błyskawica przeszywa step.
Jak gwiazda uderza boleśnie w źrenice.
 
Przez pory skóry przeciskają się rozpalone cząsteczki drwiącej śmierci.
 
Kroczy w oślepiającej koronie.
W skręconej spazmem przestrzeni.
 
*
 
Gdzie ja jestem?
 
Ojciec leży na podłodze opuszczonego domu,
bełkocząc coś o raju w pijackim zwidzie.
Próbuje mnie chwycić za nogawkę spodni.
Lecz nie dosięga. Jego dłoń opada bezwładnie z cichym plaśnięciem.
 
Jestem wolny,
tą wolnością
opuszczenia
i samotności..
 
Oglądam się
za siebie.
Szczątki ojca
przysypał pył wzruszony
ostatnim jego tchnieniem.
 
… opada jeszcze powoli, drży…
 
Umrę jak on.
Niechybnie
i w zapomnieniu.
.
Woda kapie rytmicznie do pokrytego rdzawymi smugami zlewu. Gong stojącego zegara.
Chrzęst mechanizmu….
 
Wychodzę przez drzwi,
na zewnątrz.
Na step spalony słońcem.
Popiół opada na język.
W środku dnia, w środku nocy…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-11-16)

https://www.youtube.com/watch?v=HJK7hx8h9ho

wtorek, 15 listopada 2022

I omiata wiatr


Ładnie jest w ogrodzie. Tak jesiennie, sentymentalnie, pusto… I tylko mgła czai się po kątach,
niewyraźność kształtów…
 
I cisza. Moja cisza jedyna i duch zapomnienia…
Ale, nie zapomniałem.
Mówiąc do ciebie szeptem, śnię…
 
Wiesz, tak oto tędy idę, jakbym płynął w zaświatach podczas próby wniebowzięcia.
Wśród  widm o nieustalonych rysach twarzy.
Jakbym był świadkiem wszelkiego przejawu niematerialnego życia…
 
Wróć do mnie.
 
Jeśli możesz…  
… jeśli chcesz…
 
Usłysz moje wołanie odbijające się echem
w przepaściach
milczącej otchłani.
 
Tam wiatr pędzi znikąd, donikąd. Trwa… Omiata chłodem kosmiczne bramy nieskończoności…
 
Wróć…
 
Jestem tu i czekam
w perlistym snopie deszczu…
 
W łkających westchnieniach nadciągającej nocy.
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-11-15)

https://www.youtube.com/watch?v=EC8FdUM-7gg

piątek, 11 listopada 2022

Próba przekazu


Jesteś obok. Twój szept jest ledwie słyszalny.  Z  zimnych ścian spływają rdzawe strużki. Wilgotnieją gąbczaste powłoki odpadającego tynku. Pęcznieją tworzące się nieustannie nowe purchle, bąble… Tak oto mówi coś do mnie nieżywy od dawna ojciec. Jego obrzmiałe,  sine usta poruszają się powoli z odgłosem mlaskania… Lecz nie rozumiem przekazu. Wirtuozeria słów jest zagłuszana przez szum wzburzonej gorączką krwi i łomotaniem serca. Nie wiem, co mówisz, ojcze. Nie słyszę… Twoje słowa są powtarzalne, niczym podmuchy wiatru. Niezrozumiałe i ciche, tą cichością zaświatów. Jakieś niejasne gesty. Poruszenia. Symbole i znaki… Wszystko to zlewa się w jedno i tworzy wilgotną plamę brunatnego zacieku.
 
*
 
Jesteś tam jeszcze? Noc rozwiera nade mną swoje kościste ramiona, szeleszczące płótno doskonałej czerni. Morzy mnie pulsowanie w skroniach. Rozsadza potworne ciśnienie zwiastujące niechybnie śmierć. W żółtawym świetle wiszącej lampy liżę uwięzione w cemencie grudki piasku. Wodzę językiem po rozgałęzieniach pęknięć. Sięgając do samego spodu, do popieliska absolutnego rozkładu. Kurz i pył. Przesypujące się przez palce jakieś skorodowane artefakty dawnego życia. Ojcze mój, chrzczony studzienną wodą z dębowej kadzi. Ojcze mój, tyś jest… Pełzający po ścianie jak pająk. Istoto nie z tego czasu… Istoto uderzająca rytmicznie odnóżami o cienką membranę skóry, która próbuje nawiązać kontakt z ożywioną nie wiadomo przez co, widzialną materią wszechświata. Jesteś tam jeszcze? Przypadasz silnie do moich powiek, rozplatając silne sieci bez pośrednictwa rąk. Dlatego nie widzę niczego, poza rozpełzającym się wokół srebrzystym blaskiem wschodzącego wolno księżyca. Jesteś tam jeszcze? Sypią się do wnętrza mojego słuchu jakieś chropowate szmery i odległe piski…
Złączam dłonie, jakby w modlitwie. Będąc w pozycji skulonej. Na kolanach i w przepoconej koszuli. Wyławiam z tej otchłannej zawieruchy zmysłów, cokolwiek wspólnego ze mną…  Lecz stwierdzam, że nic tam nie ma, poza świadomością, jakąś pojęciową syntezą i niejasnym zarysem obrazu. Pusto się zrobiło i zimno z powodu utraconego raju widzenia. Próba przeniknięcia spełza na niczym. Ginie w chrzęście opróżnionych butelek po alkoholu. W lustrze stojącego trema, coś się barłoży i nuży w brudnych, leżących na podłodze łachmanach, starych gazetach i resztkach niestrawionego pokarmu. I od czasu do czasu podnosi mętny wzrok, kiedy czają się i następują jakieś bliżej nieokreślone odgłosy, dźwięki, wołania z tyłu, z przodu, znikąd… I jakby zatopiony w odmętach, czeka… Zaczajony i czujny… W tej dolinie, w tej gęstwinie pożogi zmysłów…
Odejdę. Chyłkiem. Tylnymi drzwiami, przeciskając się piwnicznymi korytarzami pełnymi zatęchłej woni. Dawnymi korytarzami rodnymi, wniknę na powrót w łono matki otwarte szeroko jak grób. Bez niczyich podejrzeń i w tajemnicy przed światem, nim spełni się cokolwiek. Nie zobaczy nikt.
Wszystkie ściany odsuwają się ode mnie. Drżą, jakby huczały w brzęku szkła i porcelany. Wśród wiwatów i oklasków. Wśród gwaru wznoszących toast. Nikt nie zobaczy, bowiem przesłonią wszystko napastliwe ściany, pełne chichotów i żartów. Pełne wewnętrznego echa zapomnianych dni…
 
*
 
Otwieram mozolnie pozlepiane, zapiaszczone powieki. Kto tu jest? Coś się miota i chwieje w progu uchylonych drzwi. Niedowidzę za wiele w tych iskrach przelatujących gwiazd, kłujących napastliwie i gorąco. Jakieś zjawy błądzą daremnie w oceanach mroku, mając w oczach resztki tamtego świata. Zbyt wiele tam ich się zebrało. Zbyt wiele. Za bardzo wszystko kołuje, za bardzo chybocze, niby na statku podczas wielkiego sztormu. Czuję się, jakbym dostał w głowę. Zatraciłem się wśród nocy. Wśród drzew szepczących czule do nie wiadomo, kogo. Wśród korzeni i chwastów rozpełzłych przy ziemi. Wśród wilgotnych, zwiędniętych już liści… Gdzie ja jestem?
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-11-11)

https://www.youtube.com/watch?v=175WG9gX2_c

poniedziałek, 7 listopada 2022

Śnię


Czekałem na ciebie tamtego lata., aby móc cię zobaczyć w zwiewnej sukience.
Czekałem długo, pełen nadziei i udręki smutku.
 
Spójrz
na
mnie…
 
Czy
widzisz?
 
Ptaki przed burzą zawadzają nisko skrzydłami w koszącym locie…
Widzę twój cień na ceglanym murze.
Migot refleksu w nadbrzeżnej trawie. Na zmarszczkach jeziora.
 
W ciszy i tajemnicy.
Bez podejrzeń.
W okrutnej spiekocie wieczornego skwaru
śnię.
 
Póki jeszcze można, póki czas…
 
Chciałbym, abyśmy mogli sobie powiedzieć,
okryci prześwitami,
co migoczą w pustce lotu, wśród krzaków jaśminu, bzu…
 
Spójrz
na
mnie.
 
… wśród szumiących drzew  wciąż na ciebie czekam, wśród czerwonych róż…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-11-07)

https://www.youtube.com/watch?v=n-po58A47EA

środa, 2 listopada 2022

Obecność II


Otwieram drzwi – kolejne korytarze, odgałęzienia, odnogi podziemnego krwiobiegu. Niezliczone pomieszczenia. Porzucone w nieładzie sprzęty. Pokryte szarym pyłem, pleśnią rdzą… Plątanina kabli, rur, składowiska pogiętych blach… Dusi mnie mroczność podstępnej nocy, która snuje się po tym labiryncie nieskończoności. Wpełzam. Wypełzam. Przeciskam się przez ciasne szpary, raniąc sobie do krwi brzuch, plecy, ramiona, pośladki… Gdzieś tutaj gnijące pozostałości, resztki. Woń zgnilizny miesza się ze stęchlizną zawilgotniałych piwnic. Stojące jedne na drugich stare telewizory z popękanymi kineskopami w ogromnych, pokrytych tłustymi plamami obudowach, smukłe radiole, głośniki… Pod gołymi stopami opiłki żelaza, chrzęst potłuczonego szkła, ostrego gruzu… Skrzypienie podłogowych, pełnych sęków desek… 
Martwe laboratorium. Eksperymenty biologiczne, mutacje. Wyrastające z sufitu i ścian, nowotworowe guzy, niczym czarne, ohydne grzyby, które naciekają wszystko w tej udręce nienasyconej śmierci. W dławiącym smrodzie trupiego rozkładu z domieszką chemicznych odczynników idę. Wlokę swoje nędzne, ropiejące ciało. Dokąd? Donikąd. W ciemnych wnękach, załomach rozwierają się szeroko z mlaśnięciem półsenne szkarady, ociekające cuchnącym szlamem wnętrza pełne złogów i flegmy. Nie ma jednego wolnego miejsca. Wszystko zapchane. Zapraszają ochoczo do środka, oferując raj nie z tej ziemi. Nieskończoną miłość.
 
Przede mną jakieś progi, piwnice, schody… Ktoś z nich schodzi wśród wiwatów i oklasków. Wśród fanfar… Kto taki? Nie wiem, ale znowu się chwieje. Ręce rozpościera, gdzieś w połowie drogi, bez powietrza, w ciemności, ale z nagłym błyskiem spojrzenia. Jakby to była jakaś totalna wizja ujęta w rytuale okina-hōnō, w japońskim teatrze Nō albo Kabuki. Z pełną gamą psychicznych przeżyć człowieka. Pod moimi stopami plączą się zleżałe taśmy z czarno-białymi filmami Kurosawy, zakurzone tomy w płóciennych oprawach Strindberga, Faulknera…
 
*
 
Wstaję wolno, bowiem leżałem nie wiadomo jak długo. Wokół mnie jakieś zjawy, nieokreślone gesty, znaki i symbole… Drewniana ławka, alejka. Daleki szmer płynącego strumienia. W uszach piskliwy szum. Omiata mnie oddech ciepłej nocy. Powolny i tkliwy, i jakiś melancholijny wyrzut sumienia sennego omamu. Przez park zamglony, jesienny idę. W żółtawym świetle latarni. Na moich skroniach wiotkie gałęzie płaczącej wierzby. Gładzą mnie resztkami pożółkłych, wilgotnych liści…
Gdzieś tam twarz mojej umarłej matki. Zaczajona i smutna. Towarzyszy mi w tym powolnym chodzie znikąd, donikąd. W coraz zimniejsze obszary bezgranicznej pustki. Idziemy razem w swoistym, milczącym spacerze. Opieram się o drzewa. Obejmuję je i głaszczę… Coś przeminęło, zamajaczyło w oddaleniu. Nastąpił tu niezrozumiały upływ substancji czasu, jak we śnie. Nikogo tu nie ma. Rozglądam się w tej przepaści cichej, wsłuchany w szept, który idzie poprzez chropowatą korę, ceglany, omszony mur… Idę i ja, trapiony gorączką opuszczenia.
 
Nazwij mnie, melancholio. Wypowiedz wreszcie moje imię. Miękki dywan ze zwiędniętych, opadłych liści tłumi moje kroki. Przykleja się, wilgotny, do podeszew… Aleja. Ławki. Zarysy nagich, rozcapierzonych gałęzi, podwójnych, potrójnych pni. Oplecionych sobą w szarości mroku. Niekończący się mur… Noc…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-11-02)

https://www.youtube.com/watch?v=zU8ZcxPjt9Q

 

Widzenia

W odmętach zasłon, w milczącej otchłani półmroku ćmy puszyścieją w przelocie. Uderzają skrzydłami. Drżą…  W poszumie wiatru. W pogwizdywania...