niedziela, 28 sierpnia 2022

Nuclear


Testy radiacyjne. Próby nuklearne… Pożółkłe stronice gazet, czasopism poruszają się jak monstrualne ćmy… Szeleszczą. Miotają się… Uderzają o szyby zamkniętego okna. Spadają zemdlałe, tworząc miękki dywan z mechatych odwłoków… Drgające czułki. Aparaty gębowe, którymi węszą w spazmie agonii… Spadają następne… Nacierają na mnie, próbując mną zawładnąć, wchłonąć w swoje mroczne, skrzydlate odmęty…
Nagły błysk i przeskok obrazu… Demon wyciąga swoją sępią szyję, chcąc dosięgnąć kłami samego Boga… Wznosi się w olśniewającej koronie, w aureoli diamentowego blasku, który unicestwia wszystko wkoło. Płonie. Wsysa do swojej próżnej otchłani ziemię. Skrzywiona kreatura otulona chmurą. Wsparta odgłosem pędzącego diablego stada próbuje dorównać swoją mocą słońce… Próbuje. Próbuje… Już prawie. Już blisko! Jednak, nie! Minimalnie ulega, rozpękając się wysoko nad moją głową, uderzając z wściekłością o skalne ściany odległych górskich szczytów. Rozkrusza je i miażdży w straszliwym ryku. Naznacza swoje terytorium czarnym śladem pogorzeliska…
Wszystko zmiażdżone. Powykręcane na drugą stronę, ociekające gorącem cielska… Otaczają mnie jakieś rozsypujące się truchła podobne do ludzi. Szeroko otwarte oczy. Czarne oczodoły. Zwęglone szkielety. Splątane ze sobą. Wtopione w kamień o zielonym szkliwie trynitytu…
 
Jestem prześwietlony na wskroś. Całkowicie bez szans i nadziei, podążam gdzieś w głąb. Wlokę się do niczego. Do samego łona śmierci…
Nuklearny skowyt rozchodzi się echem po labiryncie piekła. Jestem w piekle i składam się cały z piekła. Spadają ognistym deszczem strącone ptaki, znacząc drżącą czerwienią rozrzucone głazy w otchłani mroku… W wirującym pyle i kurzu brnę. Dotykam spaloną dłonią absolutnego zła. Przedzieram się przez zastępy umarłych, przez cały ten brzęczący pochód powiewający jakimiś strzępami płacht…
 
*
 
Zamykam oczy. Otwieram… Mam chyba trzy lata i leżę twarzą w gorącym rozpalonym piasku pustyni. Przede mną samotny dom. Uderzają w moją twarz ziarenka kwarcu. Nade mną kobaltowe niebo i ogromne słońce, i padający pod kątem jego blask. Nie mam siły wstać, więc pełznę, czołgam się, raniąc łokcie i kolana do krwi. Ale nie krzyczę, nie płaczę. Milczę…
W falującym powietrzu widzę wychodzącego z domu umarłego dawno ojca. Ojciec idzie przed siebie, utykając na lewą nogę. Maleje na tle odległych wzgórz. Idzie przed siebie, nie oglądając się za siebie. Wyciągam w jego kierunku drżącą rękę, lecz opada miękko na rozżarzony piasek.
Znowu błysk! Zaciskam z krzykiem powieki. Otwieram. Leżę na lśniącej, pachnącej woskową pastą drewnianej podłodze długiego korytarza. To już było. Tak, wiem. To już było! Mam może z rok. Posuwam się powoli na brzuchu, przeszywając kwadraty słońca, smugi wpadające z ukosa przez otwarte szeroko wysokie okna. Rozchodzi się echem daleki krzyk umierającej matki. Płacz… Mam może rok i niewiele jeszcze rozumiem. Zamknięte drzwi. Otwarte na oścież. W półmroku pokoi milczenie rzeczy. Zakurzone. Porzucone w nieładzie. Jakieś okryte folią niedokończone rzeźby, popiersia. Młotki i dłuta… Gruz… Zwoje jakichś kabli. Rozbite szkło… W półmroku pokoi milczenie przedmiotów… I ten daleki krzyk przechodzący przez szare ściany z kamienia… I ten krzyk świdrujący pulsujące uszy…
W kolejnych fazach mijania rozbite gabloty. Mdława woń chemicznych odczynników. W formalinie straszliwe medyczne eksponaty. Ludzi? Nie-ludzi? Szczerzą krzywe wielkie zęby niby w szyderczym uśmiechu. Grymasie bólu (?) Wycięte narządy. Zdeformowane. Obrośnięte nowotworowymi naroślami. Niepodobne do niczego. Rozsiewające woń okropnej śmierci. Pożółkłe plakaty. Wykresy. Tabele… Na zielonoszarych tablicach wypisane białą kredą liczby, ułamki, matematyczno-fizyczne wzory… Wilgotne plamy zacieków. Na zakurzonym blacie biurka tak jakby rozmazane ślady krwi…
 
Poobijane, skorodowane łóżka jak na szpitalnym oddziale z resztkami przegniłych materaców. Z kółkami. Bez kółek. Poprzewracane albo ustawione na sztorc… Porzucone przed dziesięcioleciami. Obsypane białym pyłem i kawałkami tynku… We fragmencie potłuczonego lustra czyjaś zdeformowana twarz… Moja? Nie-moja? Niczyja… Znowu daleki krzyk… Przemieszcza się. Trwa… Idzie kaskadami poprzez wieczność i nie-wieczność. Zawieszony w dziwnej substancji czasu. Drżę, potykając się o szczeliny przerażenia… Duszę się w tym odorze rozkładu. W tej cmentarnej scenerii dawno przeszłych zdarzeń… Drżę, sponiewierany nawałą koszmarów.
Nie potrafię utrzymać pionu. Odchyleń jest zbyt wiele. Do przodu. Do tyłu. W bok… Chwieję się. Zataczam… Nie potrafię…  N i e  p o t r a f i ę…
 
*
 
Otwieram oczy. Stoję na piasku pustyni jako dorosły już mężczyzna… Obserwuję resztki rozsypującego się samotnego domu, które oświetla pod kątem intensywna pomarańcz zachodzącego  słońca… Suchy wiatr na twarzy… W uszach piskliwy szum straszliwej gorączki… Idę w stronę odległych wzgórz. Podążam śladem ojca…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-08-28)

https://www.youtube.com/watch?v=iQP6yEm72_w

środa, 24 sierpnia 2022

Miejsce oczekiwania


Lubisz noc? Ja lubię ją pewniejszą.  Wyśnioną wcześniej, choć okrytą szalem melancholii…
 
Wybacz, jeśli właśnie tak, ale w ciszy dopada mnie ból tęsknoty.
Księżyc wschodzi
i zachodzi, srebrzy się i płynie…
 
Lubisz dzień?
Słońce
na twarzy.  
 
Pomiędzy
palcami
rozedrgany blask.
 
*
 
Na widnej ścieżce ogrodu
zarys wysokiego drzewa,
pocięty mrokiem głębokiej rozpadliny.
 
Nie.  
To
nie
drzewo.
 
To krzak dzikiej róży o ustach czerwonych, o płonących ustach,
bądź szelest jaśminu, bzu,
co zaszedł mi cieniem znienacka drogę, co omiata mnie i kusi wonią aromatu…
 
Bądź. 
Będziesz
tam?
Jesteś? Bądź…
 
Ja będę.
 
Wpatrzony w przestrzeń…  
W ekstazie oczekiwania
i w niemodnym garniturze.
 
Wybacz, jeśli
właśnie tak…
 
Co mam
dla ciebie?
 
Jedynie wytarte metafory. Wylęknione i  tęskne…
 
Na cóż
komu
one, na co…
 
Ale, jeśli lubisz. Jeśli…
 
Spójrz!
 
Kwiat się przede mną otwiera najpiękniejszy, sperlony od łez, od rosy, od deszczu…
 
Bądź…
 
Stoję i czekam.
Na piaskowej
ścieżce,
na żwirku alejki…
 
W liściach
tkliwy
migot słońca.  
 
Znad jakich źródeł przybywa?
Znad jakich łąk?
Znad jakich zagajów rozrzuconych echem?
 
W kulminacji
łodyg,
płatków, korzeni… 
 
W brzęku pszczół w koniczynie. Wśród zgiełku ptaków śnię… Chwytam twoją dłoń.
Zaciskam…
 
… obejmuję
próżnię,
tuląc się
do powietrza…
… … do niczego…
 
Dotykam rzeczy, milczące przedmioty.
 
Pod baldachimem rozłożystego drzewa drewniany stolik, odsunięte krzesło.
Na stoliku dzbanek z herbatą.
Otwarta książka z zakładką, której strony przerzuca wiatr, czytając to, co jest napisane
o nim…
 
Gdzieś, coś przeminęło…
Zabrzęczało…
Zastukało o blaszaną konewkę…
 
W błękitnym niebie
biała smuga
po odrzutowcu…
 
I znowu wiatr,
co kołysze gałęziami…
 
Wybacz, jeśli właśnie tak. Ale ― nie potrafię inaczej…
 
(Włodzimierz Zastawniak,2022-08-24)

https://www.youtube.com/watch?v=lChKe2VQV0I

niedziela, 21 sierpnia 2022

Chiaroscuro


Nagły błysk! Światło zamienia się w cud… Kładą się pod każdy dotyk światłocienie, niuanse
blasku…
 
Jesteś wszędzie…  Słyszę twój wewnętrzny puls.
Bicie twojego serca przebija się poprzez szum wszechświata, poprzez kontrasty…
 
Moja egzystencja.
Marna.  
Sponiewierana…
Jak łopocząca
podczas sztormu płachta
… zbezczeszczone truchło nieistnienia…
 
Otacza mnie żywioł eksplodującej gwiazdy,
który oślepia i rani…
… i zagina czas, wpadając pod własnym ciężarem do jądra ciemności…
 
Pędzę do ciebie, królowo ciszy, królowo doskonałej czerni, choć w aureoli rozpalonych
cząstek…
 
Pędzę do ciebie
po najdalszy
horyzont,
w drogi zawiłe…
 
Aby przyjąć
wszystko w pokorze…
 
*
 
Wskazówki stojącego zegara z każdą sekundą spowalniają swój bieg…
 
tik-tok,
tik-tok…
… tok-tok…
 
Chrzęst zegarowego mechanizmu…--- gong…
 
I znowu…
 
… tik-
tok…
… tik-tok…
… … tik… -tok…
 
Zapadam się, lecz,
o dziwo,
widzę jeszcze.
 
Widzę obrazy przeszłości, choć już zdeformowane i skręcone spazmem agonii…
 
Szarość dnia
wpada
przez
uchylone
okna pokoju…
 
… przez falujące firanki…
 
Widzę jeszcze
 
(Ciebie widzieć pragnę najbardziej, jedyna… )
 
Poruszasz nabrzmiałymi,
sinymi wargami,
lecz nie słyszę,
bowiem rozdziera moje uszy
piskliwy szmer śmiertelnej gorączki…
 
Płyniesz
wysoko
jak nawała
deszczowych chmur, moja melancholio…
 
… w strzępach krajobrazu, w całych ich zastępach…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-08-21)

https://www.youtube.com/watch?v=izU61fxkOUA

środa, 17 sierpnia 2022

Szczegóły milczące


Teraz już wiem.
 
A czy ty…
 
Przede mną piękny kwiat. Najpiękniejszy,
mimo że widziany z oddali…
Migot słońca pomiędzy gałęziami strzelistej topoli, pomiędzy liśćmi wiatr…
 
Teraz
już
wiem,
ale
― czy ty?
 
Nie wiem jak opisać słowem ten cud, tę wizję zatracenia…
 
Będziemy szli po omacku z biciem serca,
rozjarzeni światłem dnia,
gdzieś daleko w otchłań blasku…
 
Będziemy szli i jeszcze… I znów…
 
… sperleni majową rosą łąk, w uścisku i znoju…
spleceni…
 
Będziemy szli jak wtedy,
kiedy o wieczorze wszystkie drzewa nosiły twoje imię,
a z pożółkłych pól biły zmieszane wonie skoszonej trawy, zwilgotniałych ziół…
 
Wieczór, bowiem narastał w melancholii mijania, i twoje łzy kapały miękko na moje dłonie…
 
*
 
I cóż mogę więcej…
 
Na razie zawzięte milczenie
otula mnie
i głaszcze po twarzy jasną smugą deszczu…
 
Na razie
nic…
 
Może ―
kiedyś…
… jak da los…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-08-17)

https://www.youtube.com/watch?v=3sdUBxnJkb4

poniedziałek, 15 sierpnia 2022

Mothership calls


Ktoś do mnie dzwoni z kosmicznej otchłani, z przemierzającego puste przestrzenie, opuszczonego od tysięcy lat ogromnego statku-matka… Ktoś do mnie wciąż dzwoni we śnie… Nieustanne telefony zapętlają się echem w meandrach mojego mózgu. Ktoś wciąż do mnie dzwoni. To ty? Czy, to ty? Naznaczone atrofią twarze wypychają od wewnątrz zimne ściany pustego pokoju. Wyciągają się spod nich ręce, które próbują cokolwiek chwycić lodowatym uściskiem…
Rozsadzają czaszkę przyśpieszone oddechy, niezrozumiałe, wypowiadane szeptem słowa, niby mniszej modlitwy. Ręce. Dłonie. Zjawy. Gesty… Wykrzywione grymasem bólu usta. Nieruchome oczy… We wzburzonych fałdach zasłon szelest skrzydeł. Miotające się cielska uwięzionych ciem… Wszystko do mnie przemawia w wyimaginowanej pozie zmysłów. Wszystko się chybocze i chwieje jak nadbrzeżne trawy podczas wichru marszczącego lustro jeziora…
 
Zawieszony gdzieś  w oddali dźwięk telefonu, idzie poprzez wieczność i trwa… Zanika. Pojawia się znowu, lecz jakiś rozedrgany i słaby w poszumie buzującej w żyłach krwi. Kto do mnie wciąż dzwoni, kiedy nie dzwoni nikt? Przechodzi falami rozbijającymi się o kamienisty brzeg. Nade mną żółtawy blask sufitowej lampy. W kącie bulgotanie żeliwnych rur. Uschnięta w donicy paproć a raczej skostniałe, rozsypujące się szczątki roślinnego truchła… Falujące płótna pajęczyn, z których zwisa patrzący na mnie z wyrzutem skazańca włochaty pająk… Rdzawe smugi wilgoci… Plamy zacieków… Woda kapiąca z kranu…
kap
kap
……. kap
………. kap
 
Na podłodze słoje dębowych klepek układają się w jakiś nieokreślony wzór… Trzeszczenie od rozsychającego się drewna albo od czyichś kroków. Moich? Nie moich? Więc, czyich? Kto tu jest? Czy ktoś tu jest? Nie odpowiada nikt, poza wznoszącą toast chwiejącą się postacią w lustrze stojącego trema. W brzęku srebra i szkła mistrz ceremonii rozpoczyna przemową bal sennych widziadeł. Lecz nie nadążam za tokiem jego myślenia, ponieważ często gubi wątek. Zaczyna od początku albo od końca… Nie wiem.  Nie pamiętam. Coś miałem zrobić. Co?
Chyba sobie pójdę… Stawiam niepewnie kroki, potykając się o puste butelki… Głośno się śmieją, szczerząc zęby. Próbuję wstać. Kiedy potykam się o szczeliny przerażenia i trwogi, śmieją się i drwią… Wskazują palcami tę upadającą kupę łajna… Spójrz! Rozmazują mi się łzy na upudrowanej twarzy klauna. Widzisz? Nie widzisz nic… Bo i cóż jest do zobaczenia? Upadam. Drżę w pustce lotu, rozkładając ramiona niczym szybujący ptak. Spadam w odmęt szeroko rozwarty jak grób…
 
Otwieram zdziwione oczy. Słońce oświetla moją poranioną twarz. Za otwartym oknem szeleszczą liście rozłożystego drzewa. I ptaki przepłukują swoje gardła błękitną tonią nieba. Wyciągam doń rękę, nie mogąc się jednak ruszyć. Spoczywam, bowiem w bezsile i kurzu po nocnej batalii, która szła poprzez mury, ściany, szyby…  
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-08-15)

https://www.youtube.com/watch?v=l-6H38NmQkI

niedziela, 14 sierpnia 2022

Negatyw


Jakieś obrazy suną nisko. Jakieś nieokreślone widma…
 
Nisko.
 
Nisko
nad
podłogą, ziemią…
 
Kotłują się i kłębią w wieczornym rozemgleniu…
 
Spójrz!
Odpływam.
Nadpływam…
 
Przemieszczam się falami kosmicznego oceanu,
ściskamy
grawitacyjnymi kręgami
straszliwej czarnej otchłani.
 
Przytulam się do wilgotnej, zimnej ściany pustego pokoju.
 
Wodzę palcami po nitkach pęknięć, które mają piętrową konstrukcję unicestwienia,
wsłuchany w tumult
pierzchających
korytarzem kroków…
… schodową klatką, ulicą…
 
Wszystko pierzcha i ginie
w zakamarkach mroku.
W obłokach kurzu i trwodze samotności.
 
Ćma uderza
skrzydłami
o wiszącą lampę.
 
Przycupnęła na chwilę, by uciec,
gdzieś w sztorm powybrzuszanych zasłon.
 
W biały szkwał
o tysiąc mil
od ogrodów nieba…
 
Próbuję chwycić ją za skrzydło, lecz wyrywa się, pulsuje i płonie…
 
Tak oto umieram w łopoczącym świetle
rozgorączkowanej nocy,
przeszywany pod sklepieniem pociskami gwiazd.
Wśród milczących wiwatów i salw, wśród oklasków sennych bytów. Tak oto…
 
*
 
Ogłoszono czyjeś
samobójstwo
w gazetach
sprzed wielu lat…
 
Na pożółkłych
stronicach,
wśród fotografii, zdjęć
szczątki zwęglonego ciała.
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-08-14)

https://www.youtube.com/watch?v=5JUBmTq1L7U

środa, 10 sierpnia 2022

Jesteś taka piękna


Otwieram oczy i widzę rozmyte, wilgotne plamy.
Spoglądam i patrzę…  
 
… oto gałęzie rozłożystego drzewa…
 
Cieniste
kształty
w aureoli słońca.
 
We
łzach…
 
Jakieś twarze przesuwają się powoli
w kolejnych fazach  mijania…
Z przeszłości w przyszłość, przekraczając teraźniejszość jaśniejącym snopem deszczu…
 
Gdzieś w przestrzeni,
pomiędzy mną
a przedmiotem.
Pomiędzy nami…
 
A w dalekiej widzialności świata…
 
… pole
i sad…
… łąka nieskończona, mieniąca się od kroplistej ulewy…
 
Chwieją się strzeliste topole, które mógłby namalować samotny malarz-impresjonista.
 
Albo prosty pasterz,
grając na flecie.
W stogach siana, w trawie, w nabrzeżnym sitowiu…
 
A miłość?
Jakże ją namalować słowami?
 
Wchodzi do pokoju z burzą włosów
przez otwarte szeroko okno,
wnosząc ze sobą zapach słodkiej melancholii, oraz jakiejś dziwnej tęsknoty i upojenia…
 
… jakby to było pierwsze spotkanie, ostatnie rozstanie… w uśmiechu, w płaczu, w trwodze…
 
Ale, jakże namalować miłość?
 
Przybywa, nucąc pieśń
nieopisywalną nutą.
Pełna światła i refleksów,
co drgają w jej oczach i kącikach ust…
 
I może tak trwać,
mimo odległości.
… mimo okrutnej nocy…
 
Cała w blasku,
w górze.
W świetle…
 
Lekka jak późny wiatr, jak ciężar motyla na czerwonym płatku róży…
 
I wciąż
narasta.
 
… nadchodzi…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-08-10)

https://www.youtube.com/watch?v=eXnV1BKaxm8

poniedziałek, 8 sierpnia 2022

Nic. Eigengrau


Nocy, moja jedyna, moja bogini mroku i zapomnienia. Ściekają resztki jadu z twoich kłów. Z zakrzywionych szponów zwisają kawałki mięsa. Cuchnące. Robaczywe. Zgniłe… Jesteś samotna i naga. Rozbita pikselami ciszy. Zbliżam się do ciebie w wewnętrznej szarości bytu. Widzisz mnie? Pełznę. Czołgam się. Przytulam do lodowatych ścian, muskając palcami popękane struktury, przedzierając się przez pajęczyny i kurz… Widzisz mnie? Schodzę ze schodów nagi. Wspinam się, ściskając mocno drewnianą poręcz. Przeciskam się przez ciasny korytarz unurzany krwią, niczym przez rodny kanał. Rodzę się. Umieram za każdym razem, kiedy widzę twoje rozedrgane gwiazdami, przyzwyczajone do przestrzeni oczy. Płynę. Unoszę się. Idę? Dokąd prowadzi mnie ta wizja? To nagłe widzenie bezkresu? Czuję, że ktoś jest we mnie. Kłębi się i miota. Chybocze się we śnie…
 
Otwieram oczy. Widzę, że dnieje. Nie! to wisząca lampa oślepia mnie i rani. Leżę na podłodze, ściskając nogę fotela, kanapy… Czekam, aż coś wyjdzie z ciemnego przedpokoju. Dostrzegam jedynie niewyraźne majaki, rozmyte kontury w wielkim lustrze stojącego trema. Co to za bóstwo? Skąd przybywa ta trwoga. Z jakiego zaświata? Słyszę jakieś nieustanne szepty, jakby mniszą modlitwę. Mlaskanie. Przełykanie śliny. Lecz nie pamiętam słów modlitwy. Nie pamiętam niczego. W pokoju obok, ktoś wciąż umiera. Nie potrafi pogodzić się ze śmiercią. Nieartykułowane dźwięki, niezrozumiałe słowa… Próbuje przekrzyczeć mistrza ceremonii. Lecz z marnym skutkiem. Bowiem zagłusza wszystko piskliwy szum straszliwej gorączki, która pali ściany, przedmioty, rzeczy…
Śmieją się, śmieją się wszyscy święci z obrazów i zdjęć. Śmieją się umarli z rodzinnych fotografii.
Straszliwe światło. Grzyb eksplodującej bomby wodorowej. Ścinająca z nóg uderzeniowa fala. Unoszę się, gdzieś w przestworze. W innym wymiarze czasu. Rzucony w przestwór straszliwą siłą. Stare gazety. Czasopisma. Zakurzone książki w szarych, płóciennych okładkach. Jakieś ględzenia, mieszają się z naukowymi faktami. I nacierają na mnie. I szarpią za poły koszuli. I szarpią za włosy. I drapią. Kłują. Kaleczą… Zdjęcia,. Wciąż zdjęcia… Czarno-białe, kolorowe… Zdjęcia Nowosybirska z lat 50. XX wieku. Pomnik Lenina na placu w towarzystwie kamiennych  rewolucjonistów. Lenin wskazuje wyprostowaną dłonią świetlistą przyszłość. Pchające wózki matki. Rozbawione dzieci. Kłębiąca się zieleń drzew. Pachnące kwiaty… Młode pary idą do swoich nowych mieszkań.
 
Nowosybirsk jarzy się spokojem i jakąś nieokreśloną melancholią. W błękitnym, rozsłonecznionym niebie błyskają drobne kropki, jakby rozpędzone cząsteczki promieniowania. Błyskają w całej widzialnej przestrzeni. Być może to efekt nagłego przeskoku w czasie. Nie mam styczności z mijanymi mnie osobami. Nie widzą mnie. Przechodzą przeze mnie. Zresztą wszystko tu jest jakieś dziwne, jakby pozbawione czasu. Jak wyświetlany film z dziwnymi przebłyskami na kliszy. Jewgienijo! Jewgienijo! Nikt mnie nie słyszy. Wołam do samego siebie. Wołam do   s a m e g o   s i e b i e…
A jak ja tę ziemię kocham. Depczę skibę po skibie. Płonę, naświetlony promieniowaniem czasu, cierpiąc na zaniki pamięci. Nie przewiduję zbyt długiego życia. Umrę na ławce w parku pod baldachimem rozłożystych drzew. I będą zerkać mi w oczy rozbawieni przechodnie. Urządzać roztańczone bachanalie nad rozkładającym się, cuchnącym truchłem samozniszczenia.
Na razie przesuwają się obłoki nade mną. Przesuwają się przesunięte w czasie. I szorują w milczeniu po ziemi cieniami w aureoli słońca. I znowu te szepty. Jakieś mnisze kazania… Błądzę wciąż po omacku. Choć tak bardzo spragniony znalezienia. Spójrz na mnie. Spójrz. O, bogini mroku i zapomnienia. Jestem bliskim śmierci zwierzęciem. Umrę, kiedy zmierzch kształty przedmiotów zjedna.
 
Byłem, gdzieś w międzyczasie. Lampa wisi wciąż nade mną i otula żółtawą otchłanią. Musiałem usnąć pod kołdrą ze starych gazet i czasopism. Nowotwory w natarciu! Czytam w jednej z nich na pierwszej stronie z datą 2 października 1952 roku. Diabły tasmańskie zagrożone! Pierwszy udatny test jądrowy przeprowadzony przez Wielką Brytanię, na wyspach Montebello! Fregata rzeczna HMS  Plym, wyparowała! Potworne malformacje. Guzy. Narośla. Rodzące się dzieci-potworki... !
Odrzucam. Zaciskam oczy. Wchłaniam zapach woskowej pasty. Próbuję wstać. Próbuję się podnieść. Bez rezultatu. Kto tam? Kto tam jest? Cisza. Dlaczego milczysz, zjawo? Cisza. Odezwij się, proszę? Cisza… Wciąż cisza… Piskliwa w uszach cisza…. Nic już mi nie zostało. Nic.
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-08-08)

https://www.youtube.com/watch?v=ibCoe3s4-oA

piątek, 5 sierpnia 2022

Bezpowrotnie


Nie trzeba. Już nie trzeba.  Spłonę w samotności i ciszy.  Już nie trzeba. Wiem.  Wszystko wiem. Ale, czy ty wiesz? Czy wiesz o meandrującej chwili w środku bezkresnej nocy? Unoszę wolno powieki. Zasnuwam szczelnie kurtyny.  Noc mnie spopiela u kresu czasu. Noc mnie spopiela mrokiem i chłodem beznadziei.
Wiesz, rozmawiają ze mną jakieś cienie. Czyje? Przecież nie moje. Może twoje? Niczyje. Opowiadają mi o słońcu, które umieją na pamięć. Opowiadają mi o pustce i opuszczeniu. I wcale nie podnoszą oczu, by wszystko pamiętać, bowiem są zbiorowiskiem poznania. Opowiadają ze smutkiem przeszywającym kontury mroku. Opowiadają samotnie nadzy w swym jasnowidzeniu. Ich głosy przemieszczają się na zasadzie echa, aż do wyciszenia. Lecz zanim znikną zupełnie, kołaczą mi się w labiryntach mózgu, w przejaskrawionych obrazach rozgorączkowanego snu. O, jakże są piękne, jakże powabne. W stojącym lustrze chwiejąca się postać. Próbuję się odbić i podążyć ku gwiazdom stłoczonym lękliwie i tęskno. Lecz nie potrafię, stężały w bezruchu. Lecz nie potrafię…
Coś miałem zrobić, lecz zapomniałem, co. Potykam się o krzesła, fotele…O wypełniającą wszystko pustkę. W żółtawym świetle wiszącej lampy szara ćma rozprostowuje skrzydła, uderzając o wrzącą powierzchnię żarówki. Wznieca kurz w beznadziei i bólu. W trwodze zapomnienia. W opuszczeniu i rozkładzie bytu. Mijają mnie umarli o nieustalonych rysach twarzy. Maria? Teresa? Sylwia? Mijają mnie tak wiek za wiekiem, aż do nieskończoności. Podzwaniają dzwoneczkami w tym nieskończenie milczącym, zakapturzonym kondukcie o powiewających szatach, który podąża znikąd, donikąd… Który wyłania się z niebytu i wnika w niebyt…
 
Zapomniałem o wszystkim, tak jak tylko można zapomnieć zaraz po przebudzeniu. Pamiętam, że coś śniłem, ale zatarło się w otchłani niepamięci. Coś wiedziałem. Wiedziałem wiele. Jednak urwało się znienacka…
Noc otumania i budzi melancholię. Wychylam się przez okno i widzę chodnik, kwadraty płyty, krawężniki, trawniki, drzewa. Na poboczu rdzewieje szkielet pojazdu o nadnaturalnych gabarytach. Jakby rozsypujące się truchło jakiegoś prehistorycznego gada… Spoczywa na pozrywanych gąsienicach, podpierając swoje przechylone, poplamione smarami cielsko na opuszczonym ramieniu.
Wychylam się, i widzę. Co widzę? Pustkę i opuszczenie. Chyba zaraz wyjdę. Pójdę sobie donikąd. Zejdę po schodach, żegnając się z duszami sąsiadów. Kiedy otwieram drzwi, owiewa mnie chłód schodowej klatki. W nacierającym półmroku, rozświetlonym jedynie żółtawą poświatą ulicznych latarni, rozchodzi się pogłos moich kroków. Mój przyspieszony oddech. Szum wzburzonej gorączką krwi… Spoglądają na mnie smutno niedokończone rzeźby, popiersia, rozrzucone w chłodnym kącie sanktuarium. Okryte folią bryły, bez oddechu, kamienne, martwe… ― obojętne…
Ktoś miał przyjść… Kto ma przyjść? Kto? Nie przyjdzie nikt… W ogromnym przeciągu rozchodzi się z oddali trzask drzwi bez klucza… Skrzypienie furtki, bramy… Uchylonych okiennic, poluzowanych blaszanych parapetów, rynien… Skrzypienie dębowych pni, topól, kasztanów…
 
Idę. Podążam w niebyt. Lipcowa noc. Bezkresna i upojna. Lipcowa noc. Otumaniająca melancholią zapachu. Słyszę drzewa. Wciąż drzewa. Podczas gdy przywieram ustami do ich pomarszczonej kory. Całuję namiętnie i szepczę. Och, jak szepczę zmyślnie i czujnie… Odpowiadają mi poszumem leśnego mroku drewniane bożki, poruszając lepkimi od żywicy wargami. I przechodzą, i pojawiają się nowe. I wciąż pojawiają się nowe… I wciąż wiatr przetacza się po mojej twarzy. Gładzi i osusza wilgotne policzki, powieki… Porywa, rozrzuca pożółkłe ze starości gazety…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-08-05)

https://www.youtube.com/watch?v=ME7xobTCArU

Widzenia

W odmętach zasłon, w milczącej otchłani półmroku ćmy puszyścieją w przelocie. Uderzają skrzydłami. Drżą…  W poszumie wiatru. W pogwizdywania...