czwartek, 20 października 2022

Ślad


Przedzieramy się przez łąkę w chmurze wirujących pyłków. Pod nieboskłonem
rozsłonecznionego lata.
 
W którymś upalnym dniu lipca. Na stepie.
W opuszczonym raju nuklearnego piekła.
Gdzieś tutaj opuszczone miejsca, przedmioty…
 
Palą i kłują rozpędzone atomy
archaicznej radiacji.
Przedzieramy się przez spróchniałe deski, skorodowane blachy, pręty…
Chrzęści pod stopami spieczony szklisty popiół osuwający się na zboczu.
 
Wspinamy się…
 
Słońce oślepia i rani. Przesłaniamy oczy.
 
Zaciskamy mocno powieki.
Pod powiekami
pulsuje boleśnie
powidok pamięci.
 
Przestrzeń załamuje się.
Tętni od natłoku
gorącego powietrza.
 
Chmury płyną donikąd,
wodząc po ziemi
cieniste plamy nieokreślonych bytów.
 
Dynamika obrazu.
Lotność powietrza…
 
Uwidocznione jaskrawo przemiany
mieszają się z metafizyką istnienia.
 
Kształty. Formy. Wizje bezgranicznej pustki…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-10-20)

https://www.youtube.com/watch?v=2egjGfuDF5s

poniedziałek, 17 października 2022

Powracające echo


Patrzę na blaszane pudełko. Na  czarnym tle fruwają żółte motyle,  bądź gwiazdy… W środku następuje proces rozkładu. Tysiące neuronowych synaps oplata moje skostniałe, dłonie. W lodowatym przeciągu nocy, w pulsującej samotności  mroku…
 
Drżę…
 

 
Ktoś puka do wejściowych drzwi. Kto? Otwieram… Jedynie głucha pustka schodowej klatki i bezkres zapomnienia. W podmuchach wiatru niedomknięta okiennica zatrzaskuje się i otwiera… Kto ma przyjść, nie przychodząc wcale? Czyjeś kroki wspinają się po kamiennych stopniach z mozołem umarłego. Przyzwyczajony do pustej przestrzeni nie oczekuję za wiele.  Coś się przemieszcza i ginie w sennej melancholii. W deszczowej apoteozie nostalgii. Moja nieżywa już matka postanowiła mnie odwiedzić w postępującej fazie rozkładu. Sina, obrzmiała. Pełna opadowych plam… Z ojcem? Bez ojca. Coś do mnie mówi, lecz nie słyszę niczego poza szmerem. Poza piskliwym szumem buzującej w żyłach rozpalonej gorączką krwi…
Przechodzi przez próg piwniczną wonią rozkładu. Opieram się plecami o wilgotną ścianę, wchłaniając milczącą poświatę księżyca, która naciera na mnie srebrną smugą idącą od okna… Przywieram ustami do żeliwnych, bulgoczących rur, splątanych w ciemnym kacie pokoju… Rozrywam językiem pokryte kurzem pajęczyny, wzbudzając niepokój wśród pająków, które rozpierzchają z milczącym rozgwarem cienkich odnóży…
Zbliża się do mnie. Wyciąga rękę. Lecz nie dociera do celu. Rozpływa się. Niknie. Potykając się i kurcząc w jakiejś dziwnej substancji czasu…
Trzeszczą w zawiasach otwarte na oścież drzwi, poruszane niczyją dłonią.. Boję się wyjrzeć, aby nie natknąć się na pozostałość ektoplazmy. Choć tak naprawdę, czy w ogóle miało cokolwiek tu miejsce, poza rozbestwioną jaźnią alkoholika? Poza zamroczonym umysłem schizofrenika?
 
Zataczam się w obskurnym świetle wiszącej żarówki, wpadając w rozwarte szeroko ramiona cienia. Zbliża się do mnie wolnym krokiem kwintesencja smutku, muskając kontury przedmiotów. Kładzie się pod mój dotyk. Przybywa z dalekich obszarów w spokoju ciszy. Z obszarów bez granic, idąc w nieskończoność…
Spoglądają na mnie z pożółkłych zdjęć zakurzone zatarte już twarze. Obserwują obojętnie każdy mój wylękniony krok. Chyba nie wytrzymam dłużej tego naporu spojrzenia. Chyba się poddam, stając z rozwartymi ramionami na parapecie otwartego okna…
Nie spadnę, lecz polecę jak ptak. Gdzieś w przestworze i łąki. Nad płonące błękitem nieba skały. Nad pola, w których śmiech i gwar. W dolinę słońca i trawy. Płynącym perliście strumieniem…
Schodzę. Nie. Jeszcze nie… Wśród wiwatów i oklasków. Wśród zgiełku powitania. Jestem dopiero, gdzieś w połowie drogi. W jakiejś niepojętej scenerii sennego widzenia. Lecz oto oplątują mnie czyjeś ręce. Podnoszą, stawiają na piedestał w upojnym zaduchu kwiatów. Wśród słonecznych smug padających coraz niżej z ukosa. Niczym schodzące przed burzą ptaki.
W gęstniejącej scenerii potykam się krokiem schwytanego, którego powrotu nikt nie zauważył. Przede mną otwarta na oścież brama z kutego żelaza. Mnogość napastliwych korytarzy jakiegoś labiryntu.
Idę schodami w dół? W górę?… Nie wiem… Mijam antyczne kolumnady, podwórza, zdobione kunsztownie komnaty. Malowidła, freski, których można wyczuć gęstość i wagę… Smak i zapach owoców…
 

 
Otwieram oczy. Leżę w kałuży rozlanego alkoholu i cuchnących wymiocin… Wpadające przez okno słońce razi mnie i kłuje. Noc poszła, przeszła. Zniknęła… Moja ukochana, nostalgiczna zmora. Bezcielesna, a jednak tak bardzo bliska. Rozszeptana w długim monologu mistrza ceremonii. Wznosząca w lustrze stojącego trema toast. Do mnie i do pozostałych odprysków mojego jestestwa. Do innych ukrytych widziadeł. Przepojona oddechem, natchniona. Przywarta do moich ust i powiek, z której pozostał jedynie wyrzut sumienia.
 
(Włodzimierz Zastawniak,2022-10-17)
 

https://www.youtube.com/watch?v=DFzYEQDgGO4

niedziela, 9 października 2022

Odwiedziny


Przechodzę przez nieskończoność… Przechodzę przez wrota ukryte w korytarzu cieni. W cienistej powłoce okalającej czas. Charles Baudelaire uśmiecha się do mnie ledwie zauważalnie, ale dobre i to. Być może przekroczyłem, według niego, jakąś kolejną granicę? Osiągnąłem jako taki progres? Widać, niewielki to postęp, skoro oparty nonszalancko o kamienną płytę swojego nagrobka, zaciąga się z lubością w błękitnawym obłoku papierosowego dymu.  Marząc zapewne o swoich sztucznych rajach, czy paryskim splinie, wypuszcza kolejne kłęby, które rozwiewa powoli ciepły jesienny wiatr, akompaniując sobie na srebrnych strunach babiego lata.
 
W jakimś innym widzeniu, zapewne obcym, odcinającym się swoją barwą i odcieniem tła biegnące przez sawannę antylopy przeginają swoje smukłe szyje w huku wodospadu, ginąc gdzieś w kolczastym buszu spowitym mgłą rozprysłej wody… I słyszę tętent kopyt na cienistych zboczach, szmer osuwających kamieni… W rozgwarze ptaków przesiąkniętych wilgocią spadających kaskad. Akacje, baobaby zmieniają swoje kształty w falujących strugach powietrza, w palącym słońcu. W głębokim niebie flotylla obłoków i biała smuga po odrzutowcu, który zdążył już zniknąć w powolnym prologu pędu i cichych pomrukach silników.
 
Skąd ten nagły przebłysk idący od okna? To sen przepadł w otchłani rozpędzonej perliście rzeki czasu. Spoglądam na ścianę pokoju, na świetlisty prostokąt słońca, który przesuwa się powoli z każdym tyknięciem stojącego w kącie zegara…
Lezę na łóżku z rękami pod głową, słysząc jeszcze szelest traw bliski. Odurzony dmuchawcami, gdzieś na rozkwieconej łące, lecz takiej odrealnionej. Niczyjej. I błądzę wciąż bez ciebie w pustce zapomnienia, w ogromnej scenerii nieskończonego lata. I błądzę wciąż w mdławej woni skoszonej trawy, i idę. Podążam twoimi śladami, przez szalejącą mnogość wieloziela, korzeni… ― w brzęku pszczół w koniczynie… Pamiętam, że szliśmy tędy, mimo że idziemy wciąż i jeszcze… Przechodzimy obok tego drzewa, które mijaliśmy z uśmiechem, uciekając w kroplach letniej ulewy. Trzymając się za ręce. Przywarci w pocałunkach, w szeptach. Szczęśliwi…
 
Trącam ręką butelkę stojącą na stole. Niechcący, czy w pasji. Nie wiem. Nie pamiętam. Roztrzaskuje się na podłodze w ostrej woni alkoholu. Zakrywam dłonią szczypiące oczy, spod której ciekną słone palące strumienie.
Spoglądają na mnie z lustra smutne twarze moich nieżywych już rodziców. We śnie? Na jawie? Matka przyprowadziła ojca, by popatrzył na mnie choć z tak bardzo daleka. Zastanawiam się czasami, czy pamiętam go jeszcze. Odszedł prawie trzydzieści lat temu podczas upalnej majowej nocy. I, mimo upału, jego ciało, zanim jeszcze umarło, stało się wręcz lodowate jak skostniała bryła lodu. Przed śmiercią się potwornie męczył, dusił, charczał… Nie mógł wypowiedzieć słowa…  Teraz stoi tam, gdzieś po drugiej stronie. Milczący. Wpatrzony we mnie bez ruchu, jak posąg z kamienia. Jego twarz straszliwie smutna, tak jak i twarz matki. Są tacy dalecy, a jednak beznadziejnie bliscy. Bliżej niż grubość źdźbła trawy, kartki papieru…  Ja też na nich patrzę. I co mam im powiedzieć? Co? Niebawem pójdę na ich grób. Zapalę świeczkę. Postoję. Pomilczę. Powspominam…
Co dalej? Znowu wrócę z jasna twarzą dziecka, które bawiło się beztrosko na dywanie w kwieciste wzory, budując z klocków pałac, garaż, czy inny domek dla plastikowych żołnierzyków. Albo rozpędzając z piskiem kołek blaszane autka, celując w niestabilne mury z drewnianych cegieł. Podłoga pachniała woskową pastą, kuchnia gotującym się obiadem. W drugim pokoju rozmowy, szepty… Muzyka płynąca z gramofonu… Pies ogryzający z wielką radością wielką wołową, parującą jeszcze kość…
 
Zaciskam powieki. Otwieram. W lustrze zieje lodowata, śmiertelna pustka. Szare, mżące cząsteczki kurzu przecinają wolno niskie smugi zachodzącego słońca, zapowiadając niechybnie deszczowy zmierzch. Okrutną noc.
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-10-09)

https://www.youtube.com/watch?v=aOHweMIgAUU

Widzenia

W odmętach zasłon, w milczącej otchłani półmroku ćmy puszyścieją w przelocie. Uderzają skrzydłami. Drżą…  W poszumie wiatru. W pogwizdywania...