Śpij, kochanie. Śpij… Niech ci się
przyśni wieczność… Lecz, cóż to jest wieczność? To tylko mgnienie. To tylko
cisza rozpięta na skrzydłach nocy. To tylko noc upojna i zmyślna w swojej
tęsknocie… Śpij. Ja, być może też. Już wkrótce. Przyciśnie mnie kamienny masyw
zapomnienia. Bo i cóż po mnie zostanie? Nic. Jedynie parę zakurzonych kartek,
zapisanych bez logiki i składu. Lecz, cóż to? Do kogo ja to szepczę? Do nikogo.
Do samego siebie, bądź do cienia, co wspina się po pajęczynie pęknięć wilgotnej
ściany. Ściany ― wysokiej jak katedra. I dotyka sufitu wyciągniętą jak struna
kościstą ręką.
Coś się wspina i drży. Larwa? Owad, co nagle ulatuje i uderza z cichym plaśnięciem o rozpalone szkło jarzącej się słabo żarówki? Wznieca kurz. I mży rojem mikroskopijnych pikseli. Jakaś zagadkowa forma bytu, przepoczwarzona z sennego absurdu, tak odmienna, że niemal boska.
Wszędzie wokół porozrzucane przedmioty. Artefakty
przeszłego życia. Złamana w pół gałązka, uschnięty kwiat… Kawałek odłupanego
tynku kruszy się z chrzęstem pod moimi stopami. Wbija się boleśnie pod
paznokieć drzazga, kiedy gładzę dłonią stołowy blat, bądź wygiętą półkę regału.
Wszędzie wokół sterty czasopism, książek, pożółkłych plakatów, folderów, zdjęć…
Twarze. Zatarte przez czas obojętne twarze… Obserwują każdy mój krok, każde
moje poruszenie…
Migocząca ostro gwiazda wpada przez okienną szybę i pali moją źrenicę ostrością przekazu. Skąd ta nagła zawierucha symboli i znaków? Za oknem szelest wiatru albo padającego deszczu. Jesień, to? Lato? Nie wiem, ale z pewnością coś się do mnie przymila, szepcząc niewyraźne słowa. Pełznę w twoim kierunku, rozsuwając z chrzęstem puste butelki niczym pływak na klepkach podłogi. Przeciskam się między słojami drewna, nogami foteli, stołu, krzeseł, gdzieś w chłód pustego czasu… Miałem coś zrobić, ale zapomniałem, co. Nie pamiętam. N i e p a m i ę t a m… Unoszę wysoko głowę. I widzę w lustrze stojącego trema niewyraźny zarys postaci. Wznosi toast do samej siebie jako wielki mistrz ceremonii. I mówi coś nieskładnie, bełkotliwie. Zamyśla się, gubiąc co chwila wątek… Zaczyna od początku…
Kto tu jest? Czy jest tu, kto? Słyszę w
tej zimnej wilgotnej pustce niezliczone stukania obcasów, jak tętent krwi w
płonących uszach. Jakieś modulowane piski i szmery, jakby strojonego nieustannie
radia. Szurania i pierzchanie kroków, co wychodzą zgrają nie wiadomo skąd i
giną w gęstwinie mroku za którąś kolejną tam ścianą… Jakieś przyjęcie, to?
Jakiś bal? Zaiste, dziwnie wszystko faluje. Dziwnie się chwieje… Ktoś mi znowu
umarł. Rozkłada ramiona, jakby zapraszając do wnętrza grobu. Rozwiera je szeroko
w głębokiej przestrzeni milczącego zdumienia.
W nocy te obrazy są szczególnie wyraźne, poszarpane wichrem straszliwej gorączki, poszatkowane ostrzami sennej maligny. Widać w nich każdy szczegół, najmniejszą cząstkę. Płyną tuż nad ziemią i drżą. Opływają kontury rzeczy, jak mgła, jak woda... I zostawiają osad pamięci na wszystkim czego dotknęły. Są takie ciche, przeszyte śmiertelnym mrokiem rozpadliny. Zaciskam mocno rozpalone powieki. Pod nimi pulsuje boleśnie czerwona plama światła.
*
Jakaś zaśnieżona droga. Miasto pokryte
szronem. Lśni i migocze w świecącym nisko słońcu złota kopuła soboru. Jarzy się
i oślepia. Rani widzenie postrzegania rzeczy. Wilgotne smugi na ścianach
kamienic. Kapiące u gzymsów sople… Wszystko topnieje, ocieka w ciepłym wietrze przedwiośnia…
Przesuwają się przede mną znajome miejsca. Doświadczone materialnie albo
przeczytane na kartach powieści. Mienią się i zamieniają miejscami… I znowu
lato. Gorące, duszne, czerwcowe… Gdzieś tutaj albo tam. Nie pamiętam. Zgiełk zatłoczonego
miasta. Ludzie, samochody, autobusy, zgrzytające tramwaje… Na poboczach liście
szumiące zielenią. W parku krzak jaśminu, co zaszedł mi znienacka drogę, pachnie
słodkawą melancholią… Gdzie ja jestem? Jestem blisko. Przeniosłem się w czasie,
do którejś z odległych warstw zatartej już przeszłości. W .powietrzu opętanym
dmuchawcami, w którym wszystko jest przesycone lekkością kwiatowego puchu. I
osiada na mnie, kiedy idę. Mijam bramy do ciasnych podwórek, parkany okalające
osiedlowe kompleksy, witryny sklepów, oranżerie ogrodów. Niebo trwa w głębokim
błękicie, jak rozlany wysoko ocean nieskończoności z białymi żaglami obłoków… Pomiędzy
drzewami, cisza zwiesza gałęzie do samej ziemi…
Nie chcę już wracać.
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-12-16)
Coś się wspina i drży. Larwa? Owad, co nagle ulatuje i uderza z cichym plaśnięciem o rozpalone szkło jarzącej się słabo żarówki? Wznieca kurz. I mży rojem mikroskopijnych pikseli. Jakaś zagadkowa forma bytu, przepoczwarzona z sennego absurdu, tak odmienna, że niemal boska.
Migocząca ostro gwiazda wpada przez okienną szybę i pali moją źrenicę ostrością przekazu. Skąd ta nagła zawierucha symboli i znaków? Za oknem szelest wiatru albo padającego deszczu. Jesień, to? Lato? Nie wiem, ale z pewnością coś się do mnie przymila, szepcząc niewyraźne słowa. Pełznę w twoim kierunku, rozsuwając z chrzęstem puste butelki niczym pływak na klepkach podłogi. Przeciskam się między słojami drewna, nogami foteli, stołu, krzeseł, gdzieś w chłód pustego czasu… Miałem coś zrobić, ale zapomniałem, co. Nie pamiętam. N i e p a m i ę t a m… Unoszę wysoko głowę. I widzę w lustrze stojącego trema niewyraźny zarys postaci. Wznosi toast do samej siebie jako wielki mistrz ceremonii. I mówi coś nieskładnie, bełkotliwie. Zamyśla się, gubiąc co chwila wątek… Zaczyna od początku…
W nocy te obrazy są szczególnie wyraźne, poszarpane wichrem straszliwej gorączki, poszatkowane ostrzami sennej maligny. Widać w nich każdy szczegół, najmniejszą cząstkę. Płyną tuż nad ziemią i drżą. Opływają kontury rzeczy, jak mgła, jak woda... I zostawiają osad pamięci na wszystkim czego dotknęły. Są takie ciche, przeszyte śmiertelnym mrokiem rozpadliny. Zaciskam mocno rozpalone powieki. Pod nimi pulsuje boleśnie czerwona plama światła.
https://www.youtube.com/watch?v=n-po58A47EA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz