niedziela, 31 lipca 2022

Strefa ciszy


Deszczowy dzień.  Jaskrawe słońce. Noc. Obskurna noc,
pełna ulicznych latarni.
 
… pełna niewyraźnych widm…
 
Moja matka urodziła mnie,
kiedy padał deszcz.
Urodziła smutek z oczami pełnymi nostalgii.
 
Padał wtedy deszcz.
 
Pamiętam, że pędziłem
przez życiodajne, rozległe polany, pełne lecących ptaków, kiedy nagle
― zapadłem się na dno zmętniałej wody, wchłonięty znienacka ze zdwojoną siłą…
 
Wchłonięty,
przez co?
Przez zapadłość okrutnego mroku.
… czarną otchłań stężałą w bezruchu.
 
Przez ukryte zjawy
znaczące krwią
mój powolny
powrót na ziemię…
 
Głową do dołu.
Do ciepłej groty
― przytulnej jak łono.
 
Aż do eksplozji światła rozpękłej w straszliwym skowycie echa.
By zasnąć wreszcie
w otulinie czyichś dłoni.
 
Gdy otworzyłem oczy, padał deszcz.
Stukały o parapet ostre krople.
Ściekały z pełnych szarego nieba okiennych szyb.
 
Padał wtedy deszcz,
podczas gdy ja,
tuliłem się w ciszy do niczego.
Do chłodnej powierzchni
aluminiowego blatu,
opuszczony w pomieszczeniu pełnym łez.
 
Za ścianą narastał czyjś przejmujący szloch.
Nie rozumiałem wtedy jeszcze niczego.
Nie rozumiałem, choć wiedziałem już, że byłem sam,
mimo że za ścianą
narastał czyjś
niespokojny oddech,
wzruszany koszmarami snu.
 
Za ścianą wzlatywały
okrutne widziadła,
machające postrzępionymi skrzydłami w niepojętym żalu.
Przedzierające się przez mżące piksele wysypującej się zewsząd samotności…
 
Padał wtedy deszcz.
 
A ja?
 
Wodziłem oczami przyzwyczajonymi już do tęsknoty.
 
Po krawędziach
przedmiotów.
Po awangardzie
kształtów
i wzorów.
… po jednolitej bieli…
 
Nie płakałem, choć moje oczy pełne były łez.
Ale nie płakałem,
wiedziony melancholią podczas niskiego lotu nad ziemią.
 
Leciałem, gdzieś za horyzont, za las.
Za granicę jawy,
zatopiony w jakiejś dziwnej substancji czasu.
Rozpoznając wyrastające
znienacka kształty. Chłodne. Zimne. I obce.
 
Bezwzględne w swojej potędze martwoty. Niewzruszone. Milczące…
 
Wychodzące naprzeciw stwory,
rozstępowały się znienacka, zatrzaskując się za mną, uniemożliwiając mi drogę ucieczki.
 
Pędziłem coraz szybciej,
meandrując pomiędzy
wzorami tapet,
które mrugały
do mnie porozumiewawczo.
 
I wyciągając
w moim
kierunku
wypustki, aksony…
 
Pędziłem, wchłaniany
przez żarłoczną nicość.
Tuż nad ziemią,
nad rozpierzchłymi
słojami podłogowej klepki…
 
Pędziłem długim korytarzem w trwającej jak przekleństwo ciszy.
Pędziłem jak kometa, rozciągając za sobą długi warkocz białych włosów.
 
Pędziłem co tchu
do swojego
zamkniętego świata,
szeleszcząc w powietrzu
jak wyrwana z zeszytu kartka…
 
Pędziłem, co tchu, targany porywistym wiatrem
w poszarpanej koszuli. Rzucony w przestwór zimnego deszczu…
 
Widziałem
schorzałą
śmiertelnie
twarz mojej matki.
 
A więc, to już tyle minęło czasu?
Uciekł mi on, nie wiadomo kiedy…
 
Moja matka już umarła,
nie doczekawszy pomocy w zgorzknieniu i żalu.
Nie doczekawszy wnuka. A więc, to już tyle minęło czasu?
 
Mignęły mi przed oczami kropliste neony.
Rozbłysły i zgasły, jak iskra życia.
Przede mną szelest wiecznych traw już bliski. Rozległe polany… Lecące wysoko ptaki…  
 
Mignęło wszystko,
jakby zaledwie
zmrużenie powiek.
 
Po co to i na co?
Jaki był w tym wszystkim sens?
 
Przede mną coraz bliższy huk wodospadów.
 
Patrzę na to wszystko
wielkimi oczami,
lecz nie płaczę,
mimo że są pełne łez.
 
Odczytuję w kompleksie ciszy
zatajone symbole, znaki…
W plątaninie opuszczonych korytarzy
jakiejś nieokreślonej budowli, pomiędzy życiem a śmiercią.
 
Lecz śpiew ptaków
coraz bliższy,
co biegnie lekko w powietrzu.
 
Przesiąknięty wilgocią porannej rosy, odlatuje w nieznane,
gdzieś ponad drzewami dotykającymi intensywnie błękitnego nieba.
 
Lecz śpiew
coraz bliższy…
 
Dotykam palcami powietrza…
… rozgarniam świetliste jego powłoki…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-07-31)

https://www.youtube.com/watch?v=gHIUD2Dbl8Y

czwartek, 28 lipca 2022

Gdzie ucieka wiatr?


Powiedz mi, gdzie jesteś? A, gdzie ja jestem?
 
Jestem w miejscu zapomnienia.
W miejscu nostalgii okraszonej deszczem. I słońcem patrzącym spoza wysokich chmur…
 
Gdzie ja jestem? Nigdzie.
W bezkresie pustki,
królestwie wiatru.
Wśród złudzeń i widm…
 
I wszystko milczy
przejęte chłodem
― wiecznego oczekiwania.
 
Coś się przemienia.
Przychodzi. Odchodzi…
 
… zataja w sobie cząstkę istnienia…
 
Korzeń. Drzewo. Rysa na polodowcowym głazie…
Kwiaty pachną w półcieniach.
W poduszkach zwilgotniałego mchu apteczna woń zleżałych ziół…
 
Czyjeś
kroki.
 
Twoje?
Moje?
 
Niczyje.
 
Spadają echem
na równi ―
pochyłej
samotności…
 
… uciekają, gdzie cisza…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-07-28)

https://www.youtube.com/watch?v=ZvAWXxKvp9I

sobota, 23 lipca 2022

Widzę ciebie w ciągłych powtórzeniach


Stoimy oślepieni słońcem, gdzieś pomiędzy frazami naszych oddechów.  Wietrznej etiudy.
 
Ściskamy palcami nitki kobaltowego nieba,
które przesączają się zwierciadlanym strumieniem czystego blasku.
 
Przede mną bogini.
Przyglądam się
twoim oczom,
w to ujarzmione
w krysztale piękno.
 
Przyglądam się twoim oczom…
 
Skąd nadlatują te ptaki? Znad jakich wzlatują obłoków?
 
Widzę ciebie zatrzymaną w czasie. Falujące włosy zanurzone w oceanie smutku.
 
Rozdzierają cię roztańczone cienie, drgające refleksy,
jakbyś opadała na dno jeziora
półprzezroczystym ciałem meduzy.
 
Oddalasz się ode mnie tak bardzo powoli,
jak księżyc od ziemi… Milimetr po milimetrze…
 
… wyciągasz ramiona…
 
Lecz nim zerwą się grawitacyjne więzy,
spopieli nas supernowa w potoku straszliwego blasku.
 
Widzę
ciebie.
 
Twoje
usta.
Dłonie…
 
I mógłbym tak ciebie powtarzać. I mógłbym powtarzać wciąż. I mógłbym…
 
Co się stało z naszą miłością? Powiedz…
 
Nasłuchuję…
 
W uszach
― piskliwy szum…
 
Błądzę, potykam się, kluczę…
 
… docieram jedynie ― do  n i c z e g o…
 
Widzę
ciebie.
Twoje
wspomnienie.
 
Zaciskam mocno powieki, aż do granicy bólu. Otwieram.
 
Rozmazują się wilgotne plamy. Skapują srebrnymi kroplami po nagłej lipcowej ulewie.
 
Spływają po szybach łzy…
 
Za szybami burza melancholii.
 
Za szybami
samotna noc…
Sperlona łąka.
Ogród. Las…
… za oknami noc…
 
Wsłuchuję się
w to ciągłe milczenie.
 
Ty umiesz wszystko. Wiesz…
 
… umiem już ciebie na pamięć. Tęsknię.
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-07-22)

https://www.youtube.com/watch?v=dVy9Dyffg1s

środa, 20 lipca 2022

Obecność


Nareszcie jestem wyzwolony.  Uwielbiam cię nocy gęsta i nieprzenikniona. Nocy w otulinie padającego deszczu, który skapuje po blaszanych rynnach, uderza w parapety i rozpryskuje się na mojej twarzy. Upudrowanej twarzy klauna. Uwielbiam cię jak narzucasz całun skotłowanego mroku pełnego wirujących kropel, mgielnej zawiesiny…
Jakieś kroki za moimi plecami. Oddalają się i nikną. Lecz wracają spotęgowane, wstrząsane zimnym echem samotności. Wstrząsane dreszczem i trwogą. Boję się odwrócić, aby nie spłoszyć tej nostalgii, nie zburzyć swoim spojrzeniem tkanej misternie feerii snu. Najwyraźniej ktoś odchodzi, zatrzymując się na chwilę, aby spojrzeć po raz ostatni w  przestrzeń bezgranicznego smutku.
 
Ucicha. Wszystko ginie w westchnieniach wiatru, w stukocie okiennic opuszczonych, sponiewieranych przez czas domów, w skrzypieniu drzew, które kołyszą się po obu stronach pustej ulicy, błyszczącej w żółtawym świetle latarni…
Gdzieś tam i nigdzie… W nagłym oddaleniu… W ciągnącej się donikąd industrialnej arterii, skupionej u kresu w niewidzialny punkt… Odpoczywam w strzępach krajobrazu, wyrzucając z siebie niewyraźne słowa, grzęznące w pęknięciach wilgotnych ścian, w szczelinach ciągnącego się donikąd zapleśniałego muru…
Spadają na mnie zewsząd wielościany powietrza. Jesień, to? A przecież było dopiero, co gorące lato. Tam, za tym załomem, za ogrodem dzwoniącym doniośle pękami czerwonych róż…
Ktoś tu był? Nie, nie było nikogo. To ja sam przekraczam niewidzialną barierę ciszy, zauroczony szelestem liści, melancholijną pieśnią strzelistych topól…
 
Otwieram oczy, otumaniony ciemnymi wiekami stuleci. Leżę twarzą do podłogi. Znowu podłogi, spowity blaskiem wiszącej lampy. Za oknami skłębiony mrok. Wyciągam rękę, próbując się chwycić nogi fotela, kanapy, stołu… Nie daję rady. Skręcam się w kłębek drgającej maligny… Drżę. Płonę wewnętrznym ogniem smutku. Znowu kroki. Po ścianie przesuwa się wygięty w nierealnej pozie cień. Czyj to byt zstąpił znienacka z bezkresu milczenia? Najwidoczniej zstąpił w dziwnej jakiejś niepewności, po długich stuleciach powolnej drogi. I dalej dokądś zmierza…  Dokąd? Być może donikąd. A tylko zabłądził i kluczy? Albo wrócił stęskniony wspomnieniami umarłego życia?
Otwieram usta. Zamykam. Próbuję wykrzesać z siebie cokolwiek, choćby słowo ulotne jak wiatr, jak westchnienie ducha…
 
Przede mną kominy fabryk. Wysypują się z chrzęstem coraz to nowe i nowe… Zdewastowane truchła industrializmu. Zardzewiałe karoserie porzuconych pojazdów… Stosy opon, powyginanych blach, cuchnących jakimiś chemikaliami beczek… I wszystko splątane, poplątane kłębowiskiem kabli, przewodów, żeliwnych rur… Opuszczone fabryczne hale. Rzędy umazanych smarami, garbatych frezarek, które przypominają śpiących na stojąco ludzi z opuszczonymi głowami… Wbijają się w stopy opiłki żelaza… Drażni moje nozdrza mdława woń chłodziwa, potu i krwi… Przede mną ginące w mroku stosy poskręcanego żelastwa, powyginanych prętów, śrub… ― rozsypujące się szkielety jakichś stworów: Koni? Psów? Hipopotamów? Im bardziej się zagłębiam, tym coraz ciaśniej otaczają mnie mżące szare piksele. Są to oznaki całkowitego rozkładu. Całkowitej dezintegracji i absolutnej pustki… Mżą i kłują w i tak już szczypiące oczy. Wysypują się w milczeniu, jakby z ekranu czarno-białego telewizora…
Jest mi jeszcze przestronnie, choć owa przestronność zawęża się nieubłaganie, aż do całkowitego ścisku. Jest mnie coraz mniej. Komórka po komórce, cząsteczka po cząsteczce. Atom po atomie… Jest mnie coraz mniej… Już mnie kosmos gwiazdami owiewa… Omiata wirującymi galaktykami… Jest mnie coraz mniej… Nieuchronnie. Nieubłaganie. Bezapelacyjnie… Próbuję zrozumieć genezę rozpadu, śniąc jeszcze gdzieś w przestworzach, po których toczą się w zwolnionym tempie enigmatyczne obrazy…
 
Otwieram oczy.  Wyrastam z głębi, ze ślepych ścian ciemności. Słońce rani załzawione oczy… Słońce… A w nim cieniste migoty, trzepot przelatujących ptaków, furkot piór… A w nim…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-07-20)
 

https://www.youtube.com/watch?v=S6CFnDZA5jQ

 

poniedziałek, 18 lipca 2022

Pomiędzy


Nie ma miłości. Jest za to żar nuklearnego rozszczepienia… Igor Wasiljewicz Kurczatow, Andriej Dmitrijewicz Sacharow i Julij Borisowicz Chariton… ― przechadzają się w zamyśleniu długim korytarzem, przenikając wolno słoneczne prostokąty na drewnianej podłodze. Pojawiają się i nikną… Wyłaniają się znowu, jakby z głębin czasu: Robert Oppenheimer, Ernest Orlando Lawrence, Edward Teller, Hans Albrecht Bethe, Enrico Fermi, Emilio Gino Segrè, Richard Phillips Feynman, George Kistiakowsky… ― Kto jeszcze? W kłębach spływającego zewsząd kurzu przełamało się echo czyjegoś westchnienia. Stukanie obcasów…
Korytarz ciągnie się w nieskończoność. Słońce. Słonce. Jaskrawe słońce… Otwarte okna. Zamknięte… Skrzypienie podłogowej klepki… Żółtawe ściany z beżową lamperią, biały sufit. Rząd uchylonych drzwi. Za drzwiami milczenie skrytych w półmroku przedmiotów… Jakieś szklane gabloty, szafy… Zapisane białą kredą czarne płaszczyzny tablic. Chemiczne wzory, matematyczno-fizyczne równania. Cyfry, liczby, wykresy.… I wszystko opuszczone, sponiewierane przez czas… Zapomniane, martwe… Nigdy nie będzie i nigdy nie było, ponieważ od początku było nieżywe, naznaczone zgonem, piwnicznym odorem trupiego rozkładu.  
 
Jesteś? Wtargnęłaś do mojego życia znienacka, nieoczekiwanie. Przelotnie i tak naprawdę nie mając nic wspólnego ze mną. Od początku było beznadziejnie puste. Bezdennie puste… jesteś? Tak, wiem. Nie ma ciebie i nigdy nie było. Więc, co takiego było? Senna maligna, pijacka, rozgorączkowana cierpieniem… Nic takiego, tylko melancholia niebytu i nieistnienia o nieokreślonych rysach twarzy… Nic takiego… Tylko, nic takiego… To, tylko nic… Nic… Absolutne nic…
 

 
A, więc, to jest ta droga skąpana zachodzącym słońcem? Chyba kiedyś nią szedłem i idę wciąż. Stąpam powoli, krok za krokiem. Za krokiem krok… I tak krok w krok… Słońce przypieka i pali. Rozmiękły asfalt opuszczonego miasta wydziela spomiędzy głębokich kolein dławiącą woń. W gałęziach, w zielonych liściach drzew ― światło. Migoczący wszechświat. Prześwitujący bezkres kobaltowego nieba… Wiatr. Delikatne podmuchy. Czyjeś westchnienia. Droga skąpana w drgających prześwitach pod sklepieniem drzew… Ławki i cienie.  Liście… Pachnąca żywicą chropowata kora… Stoisz w oddali. Stoisz tak blisko… Nie ma ciebie. Jesteś na wyciągniecie ręki. Idziesz  lekko przede mną. Podążam za tobą w ślad. Idziemy w przyszłość z przeszłości wychodząc zamglonej. Idziemy w smudze światła, w tej teraźniejszości chwilowej. Tkwimy jeszcze jedną połową ciała w dawnych epokach i latach, podczas gdy drugą ― wnikamy już w nieokreślone… Jesteś obok, a jednak milczysz, zapatrzona w prześwity gorącego lata. Zapatrzona w płonące kwiaty pachnącego ogrodu. Zapatrzona w przestrzeń, która nie ma początku ani końca…
 

 
Stoję samotnie na pustej drodze. I wydaje mi się, że byłem świadkiem czyjegoś spotkania. Czyjego? Chwieją się na poboczach strzeliste topole. Szeleszczą liście. Mamroczą coś do siebie zjawy z drewna, żywicy i kory… Jakieś cieniste widziadła. Ociężałe słońce dotyka już ziemi. Chylące się ku upadkowi. Zsuwające się za widnokres…
Zamykam oczy. Otwieram. Przede mną długi korytarz. Sufit, podłoga i ściany schodzą się w jeden nieokreślony punkt. Tutaj szedłem i idę wciąż, przekraczając słoneczne prostokąty na drewnianej klepce o nikłym zapachu woskowej pasty. To miejsce jest przeznaczone jedynie dla mnie. Jakbym trwał w dziwnej substancji czasu, gdzieś poza życiem, ale i nie śmierci. Gdzieś pomiędzy…
 
Otwarte szeroko okna. Falujące firanki, wybrzuszające się niczym żagle. Za oknami gorące, wieczne lato. I wszystko jest tutaj jakieś spowolnione. Porzucone. Niepotrzebne… I wszystko jest już wyzwolone z objęć pędzącego straszliwie potoku życia. Zakurzone. Okryte grubą powłoką absolutnej ciszy…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-07-18)

https://www.youtube.com/watch?v=KbgGkv3AHkE

 

niedziela, 10 lipca 2022

Drżę


Bomba wodorowa miała siłę półtorej megatony. Zrzucona na spadochronie z pomalowanego na biało bombowca eksplodowała na wysokości dwóch kilometrów nad ziemią. Step poligonu jądrowego nasączył się po raz kolejny niewyobrażalną radiacją. Oddalone od epicentrum o 70 kilometrów opuszczone drewniane domy, przekrzywione płoty, stosy zardzewiałych karoserii, blach, spomiędzy których wyrastały wijące się chwasty ― wszystko to rozjarzyło się brylantową poświatą, przyćmiewającą sobą jaskrawe, lipcowe słońce. Błękitne niebo, pojedyncze białe obłoki, plaska jak stół równina, gdzieś w środku upalnego dnia… Ale wieś wcale nie jest pusta. Snują się tu i ówdzie zabłąkane byty umarłych. Przechodzą na przestrzał ściany ze snu wychodząc poprzedniego i w sen wnikając następny. Przechodzą w milczeniu, szukając resztek dawnego życia, idąc po piaszczystych ścieżkach wśród splątanego wielodzielna o dławiącej aptecznej woni… Na horyzoncie przesuwa się, gnana przez suchy wiatr, czarna skłębiona chmura upodobniona do wizerunku jakiejś piekielnej maszkary. Rozsiewa wokół mdławą woń promieniowania w przytłumionym jęku morderczej kreacji, w śmiertelnym spazmie…
 
Budzę się w jaskrawej smudze słońca, która wpada przez otwarte szeroko okno. Nie pamiętam snu. Uleciał chyłkiem w przestworze… Leżę na podłodze w omiatającym moją twarz cieniu rozchwianego drzewa. Zbudziłem się po nocnej melancholii, wydobyty z jej uścisku przez nie wiadomo co. Spoglądam na słoje dębowej klepki, powyginane stylowo drewniane nogi foteli, kanapy… Tuż przede mną cokół regału (a więc dotarłem aż tutaj) Walają się po podłodze resztki przeszłości. Pożółkłe gazety, książki, czasopisma, okładki winylowych płyt, filmowe plakaty, zapisane kartki… Co to za teksty? Fragmenty listów? Wierszy? Zarysy opowiadań? Nie wiem. Zapomniałem, co miałem zrobić… Gdzieś wyjść? Zostać? W każdym bądź razie uczestniczyłem w jakimś tajemnym misterium z mistrzem ceremonii w roli głównej. Spoglądał na mnie z lustra stojącego trema, wznosząc toast w trakcie niezrozumiałej przemowy. Przemowy raczej bełkotliwej, podczas której gubił wątek albo to ja słuchałem nieuważnie. Miałem coś zrobić. Co? Nie pamiętam? Boli mnie głowa od nadmiaru powietrza. Miałem coś zrobić…
Wyginają się nade mną żeliwne, bulgoczące rury.. Plątanina brunatnych żył… Powiewa od mojego oddechu pajęcza sieć… Gdzieś w kącie pokoju, przeszło jakieś moje wyobrażenie. Przeszło. Rozproszyło się. Zniknęło… Nikły cień swojej własnej tkliwej egzystencji… Gdzie ja jestem? W zawieszeniu. Pomiędzy warstwami dawno minionych epok, sponiewierany spojrzeniami z pożółkłych wizerunków. Spoglądają na mnie zapomniane twarze. Uśmiechnięte, zatroskane, smutne… Wodzą za mną wzrokiem, gdziekolwiek spojrzę, gdziekolwiek się przemieszczę…
 
Pełznę, czołgam się… Zbliżam się do ciebie ―  d o n i k ą d. Piszę palcem po zakurzonym blacie stołu, jakieś symbole, znaki, twoje imię.  Jakie? Jest zakodowane i nie do odczytania. Słyszę zbliżające się kroki. Ktoś wyraźnie potyka się, biegnie, kluczy. Rozchodzi się po schodowej klatce echo ostrego trzaśnięcia drzwiami… Nie, to wydarzyło się w innej odnodze czasu, która nieoczekiwanie przeszyła moją, jak dwa nacierające na siebie niematerialne byty o nieustalonej koincydencji. Z tyłu, z przodu, nie wiadomo skąd…
Widać, ktoś odszedł chyłkiem, tylnymi drzwiami, nim spełnił cokolwiek. Poszedł w czyjeś ramiona otwarte szeroko jak grób. Odszedł w brzęku szkła trzęsącego się od westchnień, drżąc w pustce bezwładnego lotu. Znikł. Rozpłynął się w nicości ciszy… Na drewnianej poręczy schodów pozostał ślad. Odłupana drzazga. Rysa na pościeranej powierzchni, ciemna plama sęku.
Puchną wilgotne ściany. Kurczą się. Oddychają zatęchłym, piwnicznym powietrzem w strumieniach pomarańczowego słońca zwiastujących jego kres. Chyba się upiłem, a niech to… Ale wciąż żyję. Umarłem? Kto tu jest? Czy ktoś tu jest? Odezwij się do mnie, piękna istoto zrodzona ze światła. Zrodzona z mgły. Spójrz jak drżę… Nie odwracaj wzroku. Spójrz jak płonę w bezkresie. Drżę…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-07-10)

https://www.youtube.com/watch?v=unnI7J3cBTU

niedziela, 3 lipca 2022

Słyszę…


Już nie trzeba. Tak, już nie trzeba. Na cholerę mi to było. Nie musisz odpowiadać. Zrecenzowałaś trafnie słabego człowieka. Słabego, nie nadającego się do życia. Nie nadającego się do  n i c z e g o… W lustrze stojącego trema chwiejąca się postać. Zniszczona twarz alkoholika. Kto to? Nikt. To nikt, który zawsze był nikim. To nikt. To, tylko nikt. To nikt, wyśmiany i zbezczeszczony NIKT. To, ktoś z przeszłego czasu i powracający wciąż do przeszłego czasu. Kto? Nikt. A zresztą, jakie to ma znaczenie, kto, prawda? Wiem, że prawda. Nie musisz mi tego ciągle powtarzać. Wiem. Wiem. Moja to wielka wina. Wyłącznie moja. Moja wielka cholerna wina. I co? Ulżyło ci? Mogę to jeszcze powtórzyć milion razy, miliard, trylion… Moja wielka wina. Chrzanię to. Butelka toczy się po blacie stołu. Toczy się, toczy. Zaraz spadnie… Lecz oto łapię ją w ostatniej chwili. Co to? Puszczam ją i ciskam w niebyt mrocznego pokoju. Słyszę jeszcze długo trzask rozbijanego szkła o wilgotną, popękaną ścianę. Cień rozkłada ramiona. Obejmuje próżnię. I, mimo nicości, tuli do siebie – NIC. I, mimo nicości, płacze, roni łzy. I za chwilę śmieje się do  n i c z e g o.  Śmieje się, niczym wariat.. Niczym skończony wariat taplający się na ulicy pustego, nocnego miasta w przedwiosennej brei albo letniej kałuży po ulewnym deszczu. Śmieję się poprzez łzy. Śmieję się, śmieję… Bawi cię to, prawda? Brzuch jak gruszka Bessemera. Kaczkowaty chód. Wymachiwanie drewnianą laską.  Powiedz, że cię to bawi. No, powiedz! Na białej upudrowanej twarzy klauna tworzą się bruzdy cierpienia, wściekłe chlaśnięcia pazurów samego Lucyfera!. Ściekające krople słonego deszczu. Spójrz. Właśnie spadam w bezkresną otchłań, rozpłomieniony ciemnością… Zanurzam się w przepaści, opadając powoli na dno, niczym falująca pod lustrem wody meduza…
 
Jestem tutaj, bo gdzieżbym miał być? Jestem tutaj i nigdzie indziej, olśniony żółtawym światłem zakurzonych żarówek kinkietu, o które uderza skrzydłami zaniepokojona ćma. Uderza i wznieca kurz. Uderza. Uderza… Ćma. Ćma… Barowa ćma… Czuję jak wyrastają mi na plecach skrzydła o rdzawej barwie. Swędzi mnie to, piecze i szczypie. Cholernie szczypie jak po cięciach nożem…
Alę, co cię to obchodzi? No, powiedz, co? Kwiaty w donicach, dęby, kasztany… Liście. Liście, jak w obrazach Jacka Yerki. Wszędzie liście. Gąszcz… Wszystko obrośnięte korzeniami, żeliwnymi bulgoczącymi rurami. Wszystko jakieś zaczajone, przyczajone. Wszystko splątane, zapętlone, obrośnięte zielonym mchem. I wszystko z dawnego czasu. I wszystko z głębokich warstw dawnych epok. I wszystko, jakby oczekujące czyjegoś przybycia. Czyjego? Przecież nie mojego. Więc, czyjego?
Kolejna butelka po alkoholu i kolejna… Tak, jestem słaby. Zdemaskowałaś mnie do szczętu! Do absolutnego szczętu! Roznoszę nieprzyjemną woń, która zabija pluskwy. Ale, zawsze to jakiś plus. Przynajmniej będzie mniej tego drobnoustrojowego rojowiska. Muchy brzęczą naokoło i giną. Uderzają bezrozumnie o płaszczyzny szyb.
Za oknami rozciągają się tereny zaniedbane, można rzec – niemal dziewicze. Skostniałe, wilgotne, niczyje…
 
Przeglądam stare gazety. Pełno ich tu wokół. Spójrz. 6 listopada 1971 roku Amerykanie przeprowadzili na polarnej wyspie Amchitka, na Aleutach, test nuklearny o kryptonimie „Cannikin”, w tramach operacji „Grommet”. Co w tym dziwnego? Trwała przecież Zimna Wojna. Albowiem był to najsilniejszy test jądrowy przeprowadzony niemalże 2 kilometry pod ziemią Jego moc to około 5 megaton. W jednej sekundzie ziemia podniosła się na kilkanaście metrów na obszarze niemalże dwóch kilometrów, powodując wstrząs sejsmiczny o sile 7 stopni w skali Richtera. Następnie opadła, wzniecając chmurę radioaktywnego pyłu i tworząc poatomową kalderę. Licho wie, ile zostało napromieniowanych ludzkich istnień i ile umarło potem w męczarniach na raka. Niemniej jednak test wypadł ponoć wyśmienicie. Brawa. Wielkie brawa, wojskowa generalicjo.
Ponumerowane medyczne eksponaty w szklanych gablotach, jak w muzeum, roznoszące mdławą woń chemicznych odczynników. Zalane formaliną. Słoje. Słoje. Wszędzie straszliwe słoje! Nowotwory złośliwe w natarciu! Malformacje, agenezje, hipoplazje, mikrocefalie, aberracje chromosomalne… Przyprawiająca o dreszcz neurofibromatoza! Zespoły Pataua, Edwardsa, Wolfa-Hirschhorna, Retta… Pierwsze aparaty do naświetlań, tzw. bomby kobaltowe (dziwne, pokraczne konstrukcje) Czarno-białe zdjęcia przedstawiające pacjentów na łożu śmierci, poddawanych beznadziejnym próbom leczenia. Politycy, aktorzy, piosenkarze… Filozofowie, pisarze… Premiery wydań wiekopomnych dzieł… Teraz zakurzone, zapomniane. Leżące na stercie, przez które przedzieram się, leżąc na podłodze o nikłym zapachu woskowej pasty. Kurz i pajęczyny. Rozrzucone kartki, okładki winylowych płyt… Porysowane, popękane… - niczyje… Jesteś tam jeszcze? Słyszę twój niewyraźny głos, jakby szept umierającego. W drugim pokoju mrok. Na łóżku pognieciona pościel. Wyraźny obrys leżącego tu przed rokiem martwego ciała mojej matki, która odeszła, patrząc w otwarte okno.  Uleciała w nieokreśloną dal. W NIC. Zanim przyszedł lekarz, leżała tak przez kilka godzin. Kiedy się wreszcie zjawił, wypisał beznamiętnie kwit i poszedł. Pewnie do innego zgonu…
 
Wracam do siebie. do swojej zawilgotniałej nory. Rozgarniam strzępy dawnego życia zwisające płachtami jak pozdzierana ze ścian tapeta. Chwieją się w podmuchach, po których wspina się przeciągły jęk przeciągu. Wołam. Wołam, ale świdruje mi uszy piskliwy szum. Bohater liryczny kpi sobie ze mnie. Kpi sobie ze mnie, rozsiewając wokół gorączkę, pijacką malignę. Kpi sobie ze mnie, tocząc butelki po stole, tocząc je po podłodze. Po zapleśniałej, dębowej klepce… Kto się ze mną bawi w ciuciubabkę? W chowanego? Kto się ze mną droczy? Nic nie widzę, lecz słyszę wciąż głosy, gdzieś w oddali mroku, w bezkresnych czeluściach drugiego pokoju…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-07-03)

https://www.youtube.com/watch?v=DZmNHp9_tPQ

Widzenia

W odmętach zasłon, w milczącej otchłani półmroku ćmy puszyścieją w przelocie. Uderzają skrzydłami. Drżą…  W poszumie wiatru. W pogwizdywania...