Deszczowy
dzień. Jaskrawe słońce. Noc. Obskurna
noc,
pełna ulicznych latarni.
…
pełna niewyraźnych widm…
Moja
matka urodziła mnie,
kiedy padał deszcz.
Urodziła smutek z oczami pełnymi nostalgii.
Padał
wtedy deszcz.
Pamiętam,
że pędziłem
przez życiodajne, rozległe polany, pełne lecących ptaków, kiedy nagle
― zapadłem się na dno zmętniałej wody, wchłonięty znienacka ze zdwojoną siłą…
Wchłonięty,
przez co?
Przez zapadłość okrutnego mroku.
… czarną otchłań stężałą w bezruchu.
Przez
ukryte zjawy
znaczące krwią
mój powolny
powrót na ziemię…
Głową
do dołu.
Do ciepłej groty
― przytulnej jak łono.
Aż
do eksplozji światła rozpękłej w straszliwym skowycie echa.
By zasnąć wreszcie
w otulinie czyichś dłoni.
Gdy
otworzyłem oczy, padał deszcz.
Stukały o parapet ostre krople.
Ściekały z pełnych szarego nieba okiennych szyb.
Padał
wtedy deszcz,
podczas gdy ja,
tuliłem się w ciszy do niczego.
Do chłodnej powierzchni
aluminiowego blatu,
opuszczony w pomieszczeniu pełnym łez.
Za ścianą narastał czyjś przejmujący
szloch.
Nie rozumiałem wtedy jeszcze niczego.
Nie rozumiałem, choć wiedziałem już, że byłem sam,
mimo że za ścianą
narastał czyjś
niespokojny oddech,
wzruszany koszmarami snu.
Za ścianą wzlatywały
okrutne widziadła,
machające postrzępionymi skrzydłami w niepojętym żalu.
Przedzierające się przez mżące piksele wysypującej się zewsząd samotności…
Padał wtedy deszcz.
A ja?
Wodziłem oczami przyzwyczajonymi już do
tęsknoty.
Po krawędziach
przedmiotów.
Po awangardzie
kształtów
i wzorów.
… po jednolitej bieli…
Nie płakałem, choć moje oczy pełne były
łez.
Ale nie płakałem,
wiedziony melancholią podczas niskiego lotu nad ziemią.
Leciałem, gdzieś za horyzont, za las.
Za granicę jawy,
zatopiony w jakiejś dziwnej substancji czasu.
Rozpoznając wyrastające
znienacka kształty. Chłodne. Zimne. I obce.
Bezwzględne w swojej potędze martwoty. Niewzruszone.
Milczące…
Wychodzące naprzeciw stwory,
rozstępowały się znienacka, zatrzaskując się za mną, uniemożliwiając mi drogę ucieczki.
Pędziłem coraz szybciej,
meandrując pomiędzy
wzorami tapet,
które mrugały
do mnie porozumiewawczo.
I wyciągając
w moim
kierunku
wypustki, aksony…
Pędziłem, wchłaniany
przez żarłoczną nicość.
Tuż nad ziemią,
nad rozpierzchłymi
słojami podłogowej klepki…
Pędziłem długim korytarzem w trwającej
jak przekleństwo ciszy.
Pędziłem jak kometa, rozciągając za sobą długi warkocz białych włosów.
Pędziłem co tchu
do swojego
zamkniętego świata,
szeleszcząc w powietrzu
jak wyrwana z zeszytu kartka…
Pędziłem, co tchu, targany porywistym
wiatrem
w poszarpanej koszuli. Rzucony w przestwór zimnego deszczu…
Widziałem
schorzałą
śmiertelnie
twarz mojej matki.
A więc, to już tyle minęło czasu?
Uciekł mi on, nie wiadomo kiedy…
Moja matka już umarła,
nie doczekawszy pomocy w zgorzknieniu i żalu.
Nie doczekawszy wnuka. A więc, to już tyle minęło czasu?
Mignęły mi przed oczami kropliste neony.
Rozbłysły i zgasły, jak iskra życia.
Przede mną szelest wiecznych traw już bliski. Rozległe polany… Lecące wysoko ptaki…
Mignęło wszystko,
jakby zaledwie
zmrużenie powiek.
Po co to i na co?
Jaki był w tym wszystkim sens?
Przede mną coraz bliższy huk wodospadów.
Patrzę na to wszystko
wielkimi oczami,
lecz nie płaczę,
mimo że są pełne łez.
Odczytuję w kompleksie ciszy
zatajone symbole, znaki…
W plątaninie opuszczonych korytarzy
jakiejś nieokreślonej budowli, pomiędzy życiem a śmiercią.
Lecz śpiew ptaków
coraz bliższy,
co biegnie lekko w powietrzu.
Przesiąknięty wilgocią porannej rosy,
odlatuje w nieznane,
gdzieś ponad drzewami dotykającymi intensywnie błękitnego nieba.
Lecz śpiew
coraz bliższy…
Dotykam palcami powietrza…
… rozgarniam świetliste jego powłoki…
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-07-31)
pełna ulicznych latarni.
kiedy padał deszcz.
Urodziła smutek z oczami pełnymi nostalgii.
przez życiodajne, rozległe polany, pełne lecących ptaków, kiedy nagle
― zapadłem się na dno zmętniałej wody, wchłonięty znienacka ze zdwojoną siłą…
przez co?
Przez zapadłość okrutnego mroku.
… czarną otchłań stężałą w bezruchu.
znaczące krwią
mój powolny
powrót na ziemię…
Do ciepłej groty
― przytulnej jak łono.
By zasnąć wreszcie
w otulinie czyichś dłoni.
Stukały o parapet ostre krople.
Ściekały z pełnych szarego nieba okiennych szyb.
podczas gdy ja,
tuliłem się w ciszy do niczego.
Do chłodnej powierzchni
aluminiowego blatu,
opuszczony w pomieszczeniu pełnym łez.
Nie rozumiałem wtedy jeszcze niczego.
Nie rozumiałem, choć wiedziałem już, że byłem sam,
mimo że za ścianą
narastał czyjś
niespokojny oddech,
wzruszany koszmarami snu.
okrutne widziadła,
machające postrzępionymi skrzydłami w niepojętym żalu.
Przedzierające się przez mżące piksele wysypującej się zewsząd samotności…
przedmiotów.
Po awangardzie
kształtów
i wzorów.
… po jednolitej bieli…
Ale nie płakałem,
wiedziony melancholią podczas niskiego lotu nad ziemią.
Za granicę jawy,
zatopiony w jakiejś dziwnej substancji czasu.
Rozpoznając wyrastające
znienacka kształty. Chłodne. Zimne. I obce.
rozstępowały się znienacka, zatrzaskując się za mną, uniemożliwiając mi drogę ucieczki.
meandrując pomiędzy
wzorami tapet,
które mrugały
do mnie porozumiewawczo.
w moim
kierunku
wypustki, aksony…
przez żarłoczną nicość.
Tuż nad ziemią,
nad rozpierzchłymi
słojami podłogowej klepki…
Pędziłem jak kometa, rozciągając za sobą długi warkocz białych włosów.
do swojego
zamkniętego świata,
szeleszcząc w powietrzu
jak wyrwana z zeszytu kartka…
w poszarpanej koszuli. Rzucony w przestwór zimnego deszczu…
schorzałą
śmiertelnie
twarz mojej matki.
Uciekł mi on, nie wiadomo kiedy…
nie doczekawszy pomocy w zgorzknieniu i żalu.
Nie doczekawszy wnuka. A więc, to już tyle minęło czasu?
Rozbłysły i zgasły, jak iskra życia.
Przede mną szelest wiecznych traw już bliski. Rozległe polany… Lecące wysoko ptaki…
jakby zaledwie
zmrużenie powiek.
Jaki był w tym wszystkim sens?
wielkimi oczami,
lecz nie płaczę,
mimo że są pełne łez.
zatajone symbole, znaki…
W plątaninie opuszczonych korytarzy
jakiejś nieokreślonej budowli, pomiędzy życiem a śmiercią.
coraz bliższy,
co biegnie lekko w powietrzu.
gdzieś ponad drzewami dotykającymi intensywnie błękitnego nieba.
coraz bliższy…
… rozgarniam świetliste jego powłoki…