Impresja I
Noc. Błądzę ulicami miasta…
Rozpryskują się na mojej twarzy krople jesiennego deszczu, na nieudolnie
namalowanej masce klauna. Którędy idę
i dokąd? Nie ma znaczenia droga,
kierunek i cel… Krople deszczu giną okręgami w kałużach … Odbijają się od mokrych chodnikowych płyt
światła ulicznych latarni, migające reklamowe neony, blichtr, szyldy woniejących
przypalonym olejem restauracji, barów, podrzędnych spelun… Noc spowija sinym
całunem niebo. Płynące nie wiadomo dokąd skłębione obłoki. Szum
przejeżdżających samochodów, autobusów, metaliczny zgrzyt tramwajów,
strzelające iskrami pantografy… Wszędzie wokół jednakowe twarze, przylepione do
okien maski… rozgorączkowane głosy, śmiechy, przekleństwa. Krople deszczu
skapują z nagich gałęzi drzew, chlupią w blaszanych rynnach wzburzone
strumienie… Szare bloki, staroświeckie kamienice, szklane wieże sięgające
niewidzialnych gwiazd… Podnoszę kołnierz szarego płaszcza, wsuwam do kieszeni
zziębnięte ręce. Wszędzie ściany… ― ściany… ― pełznące donikąd ściany pełne
ciemnych okien i bram… Muskam palcami nasiąknięty wilgocią ceglany mur, żelazne
poręcze schodów, balustradę mostu… Pode mną spieniony, czarny nurt z
migoczącymi refleksami blasku… Ruszam przed siebie. Wokół mnie dudniący uliczny
ruch… Wzlatują spod ziemi obłoki gorącej pary z popękanego plątawiska rur,
krwiobiegu pełnego przeżutych, niestrawionych resztek… Cuchnące moczem mroczne
zakamarki, barłogi bezdomnych… Zimno mi… Krople deszczu uderzają w blaszane
parapety… Przykleja się do ciała przemoknięty płaszcz, przesiąkają dziurawe
buty… Chwieją się w porywach wiatru nagie gałęzie drzew niczym rozczapierzone
palce… Zimno mi…
Podążam w górę schodów… Kiwają
swoimi opuszczonymi głowami uliczne latarnie… Podążam w górę schodów, łykając
chciwie kęsy zimnego, przesiąkniętego wilgocią powietrza… W jakiejś
nieoczekiwanej szparze chmur rozbłyskuje pełnia księżyca… Zaciskam mocno oczy,
otwieram… Pod żarnami powiek pulsuje boleśnie powidok, niewyraźne fragmenty
obrazów przeszłego czasu… Zmieszane epoki i lata… Idę przed siebie bez celu,
idąc do nikogo… Idę przed siebie, przechodząc obok tego drzewa w parku i tej
pustej ławki… Pamiętasz? Pusta aleja rozjarzona żółtawym światłem stylowych
lamp… Jewgienijo… Jewgienijo… ― Wychodzisz na chwilę z mroku i giniesz w
mgielnej otchłani ciszy… Tak jak w tamtym opuszczonym mieście na krańcu świata,
w którym mieszkały jedynie samotne duchy… Przywieram ustami do ściany. Całuję wilgotny tynk… Całuję
namiętnie odpadające resztki farby… Rozdrapuję paznokciami zmurszałą powłokę,
tworząc szramy na ciele rozkładu, zaprzepaszczenia, nicości… Słyszę za sobą
kroki… ― odwracam się, lecz nic… Wiatr targa nagimi gałęziami, krople deszczu
zalewają oczy… Przyjdź… Czekam tutaj tak jak wtedy… Jakbym czekał na pierwsze
spotkanie, ostatnie rozstanie… Zimno mi… Puste, mokre od deszczu ulice… Czarne
okna i bramy, niewyraźne, rozmyte kontury… Wilgotny pod palcami ceglany mur…
Idę w górę, w dół? ― nie wiem… Gdzieś tutaj i tam, stukot czyichś obcasów… Ginące
w gęstniejącym mroku kroki… Kto tu był? Kto?
Impresja II
W zachodzącym słońcu wszystko jest
pomarańczowe, ściany kamienic, bloków, czarny do niedawna asfalt… Ciemniejące
niebo z obwiedzionymi liliowym różem obłokami…
Przygaszone, jednokolorowe, kładące się powoli do snu… Rozleniwienie narasta
z każdym krokiem… Chodnikowe płyty, kocie łby… - krawężniki z równo przyciętych
fabrycznie ciosów… Szum i warkot przejeżdżających samochodów, woniejąca mdławo
chmura spalin jakiegoś starego pojazdu… Zgrzyt i stukot tramwajów… autobusy…
autobusy… tramwaje… - błyskające żółtymi neonami taksówki… Hałaśliwy skuter
wiozący pizzę… Krok za krokiem… Ściany kamienic, rzeźbione głowy lwów, bogów,
kolumnady w jońskim, korynckim stylu… Ściany kamienic szare, obdrapane,
pomazane sprejami zapuszczone rudery… Coraz
większy mrok… Zapalają się pierwsze latarnie, błyskające w oczy światła
samochodowych lamp… Pulsujące żółtawe, czerwone punkty… Migoczące na niebiesko
koguty wyjących karetek sprawiają efekt stroboskopu… W związku z tym tracę
przytomność, upadając plecami w cuchnący, zabagniony rynsztok…
Jak długo leżałem? Nie wiem… Trąca
mnie w odrętwiale stopy przepływająca obok rzeka przechodniów… Noc. Spogląda na
mnie smutna, księżycowa twarz… Drobne krople deszczu ściekają z samochodowych
szyb, sklepowych witryn, migających nerwowo neonów… blichtr… Woń rozgrzanej
skądś smoły miesza się z przypalonym tłuszczem… Nieruchome, wpatrzone w
niebieskie ekrany smartfonów twarze homo smartfonicus… Deszcz, wciąż deszcz…
Osacza mnie nawała zimnych,
ostrych kropel… Zacinające smugi w żółtawym świetle ulicznych latarni, migaczy,
postojowych świateł… Sznur stojących pojazdów, toczących się powoli blaszanych
stworów, które zmierzają gdzieś do swoich smoczych jam - unieruchomiony taśmociąg betonowego
mechanizmu… Narasta w moich uszach szum i szmer toczącej mnie śmiertelnej
gorączki… Pod stopami buzuje krwiobieg, plątanina rur, uchodząca tu i tam
gorąca para… Deszcz, wciąż deszcz… Łoskot żelaza idzie poprzez szarość mroku. W
blasku acetylenu spawacze tną żelazne pręty w akompaniamencie warkotu
ciężkiego, gąsienicowego sprzętu… Smukły żuraw obraca się powoli, zatrzymuje… -
cofa… Wyrasta konstrukcja z betonu i stali… Blaszane ogrodzenie zasłania widok…
W niebiosach narasta huk odrzutowca… - cichnie… Przerasta go szum padającego
deszczu… Unoszę twarz… Na twarzy maska klauna i jedna łza… Wokół szum i szmer
przejeżdżających samochodów, klaksony, pokrzykiwania… Książkowe wystawy z
uginającą półki literacką szmirą, oceaniczne muszle, precjoza, cacka…
Kawiarnie, cuchnący klejem szewski zakład, krawieckie poprawki, kawiarnia,
księgarnia, bar… Podążające donikąd rzesze wpatrzonych w niebieskie ekrany
homo-smartfonicus… Urojone wizje… Przedmioty jarzą się jakimś wewnętrznym
światłem… Skąd to światło? Sen, nie-sen… Jawa, nie-jawa? Ćwiczę zamykanie i
otwieranie powiek. Nachodzą na czoło spienione chmury… Skłębione, nasiąknięte chłodem,
mówiące coś do nikogo sine, umarłe widma…
Impresja III
Czuję,
wdycham… - idę śladem twojej woni…
Długie włosy rozwiewa wiatr… Znikasz za zakrętem nieświadoma,
otulona oceanem myśli… Feeria świateł drga i migocze, blaski gwiazd spadają
kaskadą wodospadu…Unoszą się do nieba i znów… Tu i tam szmery przejeżdżających
samochodów, drażniące klaksony, wycia pędzących karetek… Zagubiłem się w nacierającym zewsząd oceanie dźwięków… Nade mną planety, gwiazdy,
galaktyki mgławic… Wieczór. Noc. Żółtawe
światła latarni padają koliście na chodnikowe płyty, kocie łby, asfalt… Cienie
za mną i przy mnie, wokół rozkołysanie gałęzie nagich drzew. Kroki i szepty, przyśpieszone
oddechy… W oddali wrzawa, echa, korowód wspomnień… Idę teraz przez puste ulice,
wypełnione jedynie widmami snów… Jesienny wiatr wstrząsa swoim przesyconym
wilgocią chłodem… Krawężnik, pasy, światła… Za metalowym płotem jakiś
opuszczony, maszynowy park… Podpierają się na swoich stalowych odnóżach śpiące,
gąsienicowe stwory… To tu, to tam betonowe walce, ziemne nasypy, głębokie rowy,
niknące w mroku pobojowisko ciężkiej pracy… Poskręcane zbrojeniowe pręty, gruz…
Spoglądają
na mnie uśmiechnięte, dziwnie zdeformowane twarze z łopoczących plakatów… Znowu
narasta we mnie zryw melancholii, tej, właśnie, co wtedy… Smutek i ból. Noc… Księżyc
w całym swoim majestacie oświetla kontury przedmiotów, płaszczyzny, ściany, witryny
sklepów… W kałużach odbijają się gwiazdy, nieskończona mnogość obcych światów,
na których wre różnobarwne życie, bądź toną w pustyni ciszy… Złoty pył obsypuje
szczypiące oczy… Złoty pył…
Byłaś
obok… Piszę twoje imię palcem po oszronionej szybie … - twoje imię… Byłaś obok,
patrząc przeze mnie jakbym był niewidzialny… Widziałem jak pod cieniem rzęs
spuściłaś wzrok… W zamilczeniu idę, słyszysz jak bije moje serce? Chodnikowe
płyty, żelazna balustrada schodów, długi ceglany mur, dudnienie stalowych kół
przejeżdżającego tramwaju, zgrzyt… Bar, sklep z precjozami, woniejąca chlebem
piekarnia, zakład fryzjerski… ― mała księgarnia, lecz ― zapomniałem tytułu
książki… Byłaś tu kiedyś, byliśmy razem… Przeszło, przepadło w otchłani czasu.
Pozostało jedynie złudzenie w pustej ulicy, gdzie wiatr porywa śmieci i sypie
piaskiem w oczy… Trącają mnie spóźnieni przechodnie o nieustalonych rysach
twarzy… Jestem tu, lecz za chwilę mnie nie ma… Jestem lekki, nie czując ciężaru
ciała, przechodząc przez ściany jak duch, jak wniebowzięty w takiej nieważkości… Lecz za chwilę błąkam się ciężko, wyrywając
nogi z lepkiego błota… Mieszają mi się obrazy, epoki, lata, jakbym cierpiał na
atrofię pamięci… Było, nie było? Coś się
wydarzyło, nie wydarzając wcale?
Koniec
ulicy mgła obleka, w której nikną wszelkie światła i cienie… Na ławkach w parku
siedzą żywi obok umarłych? Nie, to tylko widma mojej rozgorączkowanej
wyobraźni… Wiem, że mogę płakać już
tylko we śnie…
Impresja IV
Odsłona pierwsza
Chciałbym
zacząć jakoś inaczej… Idę przed siebie… Zimny, nocny wiatr kołuje szaleńczo wokół
mnie… Szumią przejeżdżające samochody,
blaszane stwory, industrialne widziadła… Przede mną długa droga, rozświetlone żółtawym
światłem ulicznych latarni chodnikowe płyty, kostki… Rzucają cienie nagie
drzewa, ogłoszeniowe słupy, ściany kamienic… Cienie wokół mnie, za mną, przede
mną, obok… Szmer przejeżdżających samochodów łączy się z piskliwym, gorączkowym
szumem w moich uszach… Jakieś widma i szepty… Na jawie, we śnie? Idę przed
siebie, krok za krokiem, wnikam w rozświetloną latarniami przestrzeń… Jakie to
miasto? Nie ma znaczenia… Szklane wieże sięgające gwiazd, mżące wewnętrznym
blaskiem konstrukcje... Przechodnie przede mną i za mną, obok, niczym duchy,
widma o rozmytych twarzach…
Zimny,
jesienny wiatr szarpie mną, dręczy… Wznosi
spod stóp żółte, zwiędnięte, wilgotne liście, które przylegają do mojej twarzy…
Strącam je dłońmi, podążając ku światłu… Długa ulica, szum pojazdów, metalowy
zgrzyt tramwajów w błysku pantografów… Poprzez chemiczne zapachy detergentów, mdlącego,
przypalonego tłuszczu z kawiarń, restauracji i barów przebija ostra woń rozpalonej
gumy… Ostre hamowania, błękitnawe obłoki spalin… Jasno-żółte plamy ulicznych
latarni pełgają na chodnikowych płytach, równo przyciętych kostkach rowerowych
ścieżek, asfalcie… Targają mną cienie rozczapierzonych, nagich gałęzi drzew… Przenikliwy
wiatr… Na niebie ― pędzące donikąd ― skłębione obłoki…
Odsłona druga
Pomieszały
mi się numery, zamiast parzystą, idę nieparzystą stroną ulicy… Wycia karetek,
niebieskie błyskania kogutów, czerwone migacze, żółtawe halogeny, jaskrawe
neony, kolorowe reklamowe szyldy… Idę przed siebie… Przede mną potok
migających, zlanych ze sobą
świateł, przyśpieszone oddechy,
głosy, śmiechy, pokrzykiwania… Gdyby tak dostąpić nieskończoności, jaskrawości
blasku, tak, jak podczas dostępowania śmierci… Coś mnie zmusza do ciągłego
ruchu, abym mógł się zatracić w rozkoszy znikania… Zatem podążam w nicość,
pozostawiając za sobą doczesną, gnijącą wegetację… Czuję, że rozwiera swoje
ramiona cudowne uczucie wieczności, nieskończonego raju, uczucie, zaiste,
dziwne ― jak po jakimś narkotyku…
Staję
na światłach… Przechodzę… Idę długą, asfaltową aleją obok pustego parku… Kule
lamp, ławki, przycięte żywopłoty, schowane w mgielnej esencji nierealne widma…
Czyje? ― Niczyje… ― Nasze… Przenikam przez chłodne światło księżyca, które pada
na ceglany mur, obumarłą wilgotną korę omszonego, leżącego od dawna
spróchniałego drzewa… Skrzypiąca, poruszana przez nikogo furtka, zamknięta na solidny
łańcuch żelazna, kuta brama… Jakaś postać…
― nie, to złudzenie stłumione mgielną zasłoną… Podchodzę… ― i z lękiem dotykam sennej
wyobraźni… ― bladych ust, niewidzących oczu, co gasną…
Odsłona trzecia
Pusty
tramwaj dudni swoją żelazna potęgą na betonowym moście… Przejeżdża wstrząsając całą
ziemią… Niknie za zakrętem, chowając leniwie
swój lśniący, jaszczurczy, zgięty na przegubie ogon… Płonące światłem biura są
jedynie pozostałością czasu, który umiera nieubłaganie na moich oczach…
Przygaszone, bądź całkowicie ciemne witryny sklepów są jedynie atrakcją dla niespokojnych
majaków… Liczę uliczne latarnie, pomiędzy nimi nagie, smukłe topole… Sunie ulicą
ciężka, dzwoniąca poluzowanymi blachami maszyna. Jej wirujące szczotki
wzniecają pył, zmieszany zapach detergentów i dławiących nozdrza spalin…
Przejeżdża wolno, niczym jakiś obły, prehistoryczny stwór…
Zaparkowane
samochody spoglądają na mnie z poboczy martwymi oczami… Skamieniałe wytwory
industrializmu… Zamiera w sobie czas, w swojej dziwnej, nieustalonej substancji.
Idą przez ciszę przeciągle gongi i tykania, zgrzyty zegarowych mechanizmów na
murowanych wieżach… Stłumione mokrym, padającym śniegiem oddechy, bicia serca, oddalające
się niespiesznie kroki…
Impresja
V
Dzień albo noc, któraś nieodgadniona
godzina… Nade mną baldachim mroku, powłoka szarych chmur… Promieniują martwotą
kute z żelaza, zatrzaśnięte na wieczność bramy… Podążam tam i gdzie indziej…
Donikąd idę… i wciąż… Falują w kałużach neony lamp, na mokrym asfalcie,
chodniku. Krople deszczu na skórze, chłód. Mijam widma o zatartych rysach… ― przechodzą
przeze mnie z lekkim tchnieniem powiewu. Gdzieniegdzie drgający, nikły blask świecy,
kołyszący się cień na zabytkowej elewacji, bądź starym ceglanym murze… Mrugają
bez sensu uliczne światła, zmieniają kolory… Wyłaniają się zza ogrodzenia z napisem:
„Plac budowy. Nieupoważnionym wstęp wzbroniony!”, znieruchomiałe, zagrzebane w
błocie, ociekające cuchnącymi smarami gąsienicowe pojazdy, niczym brodzące w
pierwotnej brei, żółto-brunatne pradawne jaszczury…
Tu jest inaczej i jest ― nie-inaczej… Gwiazdy
spadają i płoną, wskrzeszone nagłą wyrwą w powłoce nieba, w szczelinie powiek…
Boli mnie głowa od nadmiaru powietrza, które wtłaczam wielkimi haustami do
płuc… Jest, za chwilę tego nie ma, jakieś nieokreślenie, zagadkowa forma
przeszłego czasu. Mieszają mi się wizje, wspomnienia. Manifestują swoją
obecność jak w fotoplastykonie, dziwnie zdeformowane, pokrzywione, groteskowe…
Idę w górę? W dół? Czuję pod palcami
wilgotną powierzchnię chropowatej, pomazanej farbą ściany… Znowu ktoś kogoś
nienawidzi i chętnie by spalił żywcem albo powiesił, znowu gdzieś, ktoś komuś
coś zrobił, unicestwił, wymazał z historii. Wdziera mi się pod paznokcie
odpadający tynk. Mijam zmurszałe, zalepione szarą tekturą okna opuszczonych
dawno pomieszczeń… Wyłamane, otwarte na oścież drzwi, ukazują pnące się spiralą
drewniane, starte dziesięcioleciami kroków schody, prowadzące prosto w
ciemność, do rozbitych przez czas wspomnień ― wyślizgane poręcze…Wydaje się, że
słychać odlegle w czasie dziecięce śmiechy, zbiegające, drobne kroczki,
szurania, chrzęst otwieranych kluczem zamków, echo zamykanych azylów…
Nie, nic. Wiatr porusza gałęziami nagich
drzew, wzrusza poluzowanymi plakatami, blaszanymi szyldami… Lśnią wypolerowane,
prowadzące donikąd kocie łby… Wszędzie, tylko jakieś przepełnione samotnią milczące
symbole i gesty, tajemnicze, nierozszyfrowane pozostałości przeszłego życia,
niczym kamienne tablice z klinowym pismem… Wszystko wzdycha, szumi, szeleści,
przechodzi w pożodze wiatru, co niesie pogniecione płachty gazet, tarmosi i
ciska… Dziwny majestat bije z tego miejsca, dziwna melancholia, taka inna,
odmienna niż zwykle. Jakby przeszła przez ducha Paryskiego splinu,
Baudelaire’a, zastygłego niepokoju…
Ściskam w dłoni zmięty kawałek kartki,
coś pisałem, co? Nie pamiętam, ponieważ zanurzam się w zapomnieniu, tak powoli…
Jakiś nieład i zgiełk wkrada się czasami w zmorę, mąci fakturę snu, wszystkich
jego zakamarków… Dostrzegam w kawałku rozbitej szyby czyjąś zniszczoną twarz,
milczący wyrzut sumienia…
Listopad 2021 - styczeń 2022