niedziela, 27 lutego 2022

Oceanic waves


Odbita w lustrze czyjaś twarz, czyja?
 
Powiedz
mi…
 
… milczysz…
 
Przenoszę się w bezświat
zasnuty mgielną
powłoką horyzontu…
 
… za oknem zaśpiewał ptak…  odleciał, zostawiając po sobie rozkołysaną gałązkę kasztanu…
 
Do kogo
tak
szepczę?
 
… do nikogo…
 
Milcząca samotności mroku,
nie musisz
nic mówić…
… nie mów nic…
 
Szarość dnia nasyca sobą
zakurzone
przedmioty…
 
Wszędzie wokół
jakieś popiersia,
porzucone dłuta…
 
… opuszczone w nieładzie pracownie…
 
Przerwany
znienacka
rozgwar pracy…
 
Pajęczyny…
 
Ktoś,
coś
zaczął,
 
… nie skończył…
 
Jestem tutaj, gdzie i ty byłaś, albo może to nie byłaś ty, tylko rzucony na ścianę cień?
 
W otwartym
oknie
falują firanki…
 
… oceaniczne fale…
 
Fale…
… fale…

 


środa, 16 lutego 2022

Przenikanie


Przychodzisz do mnie, wyłaniasz się z otchłani czasu. Zamykam oczy.
 
Słoneczne refleksy błyszczą w kałużach topniejącego śniegu, skapują krople z wiszących u gzymsów sopli. Smugi wilgoci na ścianach kamienic, drewnianych płotach… Na kocich łbach terkoczą dorożki, stukają końskie kopyta… Idą dymy z kominów, skłębione szare obłoki ginące w błękicie nieba. Migają przed moimi oczami tablice z nazwami ulic, placów: Prospekt Litiejny, Newski Prospekt, Prospekt Włodzimierski… Mijam hałdy brudnego, mokrego śniegu. Jakaś dama w wyszukanym kapeluszu i z małym pieskiem, jakiś pan w surducie i cylindrze znikający w bramie, za ciężkimi drzwiami cyrkułu…
 
Przenikam, przechodzę przez ściany z kamienia, jak na próbie wniebowzięcia w sen wnikając potrójny… Jakieś mgły, opary, biaława zasłona niedowidzenia, niemożność dostrzeżenia konturów przedmiotów. Lecz oto rzecz widzę jarzącą się od wewnątrz czerwonawym światłem, płonącą jakimś nieokreśleniem. Majaczą w odmętach przeszłości widziadła o nieustalonych rysach twarzy. Przechodzą na wskroś, po przekątni, z boku… i  zawsze nieoczekiwanie, znienacka. Idą szybko, stawiając zamaszyste kroki, pełni respektu dla wiecznego cienia. Ale nie czuję ich oddziaływania, bowiem, będąc nieboszczykami, odległymi już bytami wspomnień, nie wchodzą w żadną interakcję z widzialną materią. Choć niosą się echa odgłosów: rozmów, pokrzykiwań, śmiechów, zgrzytań konnych tramwajów, stukotu fabryk… ― być może tylko w mojej chorej wyobraźni zanurzonej w piskliwym szumie płynącej niby rzeka czasu krwi…
Jeszcze coś i znowu nic. Jest, za chwilę tego nie ma. W ogóle wszystko jest jakieś niejasne, enigmatyczne, wymykające się wszelkiej percepcji. Czuję się tak, jakby mnie oprowadzał ktoś bliski po tych wszystkich pokładach zmysłu, meandrycznych labiryntach wyobraźni, jakby trzymał za rękę. Jednak dłoń przeszywa jedynie lodowatą próżnię…  Jesteś tutaj, prawda? Jeśli jesteś to daj jakikolwiek znak… Czekam, rozglądam się, nasłuchuję, lecz poza obrazami i dźwiękami dawnego życia umarłego już miasta ― nie ma nic…
 
Ćwiczę w otchłani dziejów otwieranie i zamykanie ciężkich żaren zapiaszczonych powiek. Nakładają się zewsząd wilgotne pulsujące refleksy. Jesteś tutaj. Nie ma ciebie. Jesteś na wyciagnięcie ręki. Skąpana w promieniach zachodzącego słońca, w falującej sukni, z rozwianymi włosami, niczym opadająca powoli na dno oceanu półprzezroczysta meduza. Jesteś tutaj, wiem. Znowu cię nie ma… Nie dają mi spokoju dziwnie zagmatwane iluzje w zmieniającej swoje kształty pulsującej widzialności.
 
Znowu idę ulicą. Jaki to region? Wasileostrowskij? Kalininskij? Kirowskij? A może Puszkinskij? Wyłania się na koniu miedziany jeździec, tak jakby pomnik Piotra I na Placu Senackim, a może Mikołaja I? Sam już nie wiem, czy to Twierdza Pietropawłowska, czy Pałac Zimowy? A może Zamek Michajłowski? Wyłaniają się przede mną otoczone rozchwianymi drzewami błękitne kopuły Soboru Świętej Trójcy? Jewgienijo, Jewgienijo… ― rozminęliśmy się w czasie, w pomroce dziejów…
 
Idę w górę? W dół? Idę po spirali schodów, ściskając w dłoni zimną żelazną poręcz… Czyjeś kroki… Nie ― to tylko szelest wiatru i szmer miedzianych liści sunących po trotuarze. Jesień to? A było dopiero lato, marcowe przedwiośnie. Jewgienijo, Jewgienijo…  Dopadła nas beznadzieja czasu, gdzieś na rozległych ścieżkach istnienia. Wędrujemy w słońcu, w tajemnicy przed światem, ale samotni
, zanurzeni w otchłani ciszy. Ty ― w przeszłości, ja ― w przyszłości, przenikając się jedynie w teraźniejszości zapętleniem swoich bytów pod postacią nikłego blasku. Nikniemy. Pojawiamy się znowu. Rozdzieleni ścianą. Nieprzekraczalną granicą.

https://www.youtube.com/watch?v=Z3MMZr9vIDc


piątek, 11 lutego 2022

Rendez-Vous ze śmiercią IV


Przytulam się do oddychających powoli zimnych ścian pustego domu…
 
Wybrzuszające się popękane płaszczyzny,
pokryte brunatnymi smugami wilgoci…
 
… ktoś tu jest, za mną, przy mnie, obok…
 
Kto tu jest? Czy jest tu kto?
 
Słyszę dobiegający
zza ściany szept
― zalecającej się do mnie śmierci…
 
Kochasz mnie
głębio
mroku,
prawda?
 
Wiesz, sponiewierał mnie dzisiaj zimny deszcz. Woda wlewała mi się do butów, kiedy szedłem pustą,
cmentarną aleją…
 
Muzyka w głowie,
piskliwy szum…
 
Weź mnie za rękę…
… czuję lodowaty chłód…
 
Jak ci
na
imię,
powiedz…
 
… teraz już wiem…
 

 
Przytłacza mnie ciszą rozświetlona obskurną żarówką noc…
Spoglądają na mnie obojętnie
― pokryte kurzem portrety umarłych…
 
Pożółkłe zdjęcia,
fotosy,
filmowe plakaty…
… uśmiechnięte  twarze przeszłości…
 
Wychodzą zewsząd napromieniowane maszkary…  
 
Przechodzą przeze mnie, znikają w pomroce dziejów,
przechodzą przeze mnie w poszarpanych łopoczących szatach od wiecznego wiatru…
 
Podążająca donikąd zakapturzona procesja, podzwaniająca cicho dzwonkami  w kościstych dłoniach…
 

 
Granatowa noc rozpala się
miliardami iskier,
eksploduje pustką…
 
Z przytkniętą  twarzą
do okiennej szyby
wchłaniam martwotę blasku…
 
… sunące obłoki, milknące kroki jakiegoś spóźnionego przechodnia…
 
Niczyje
szepty,
zbłąkane usta…

https://www.youtube.com/watch?v=Gc_Q3ohsHpg

 

wtorek, 8 lutego 2022

Sekret


Zanurzam się w tobie ― świetle, słoneczna smugo tajemnicy i tęsknoty,
słoneczna plamo błąkająca się po suficie, ścianie… twarzy…
 
… dopada mnie nostalgia, iskrząc się we mnie
jak taniec gorący,
rozpłomieniony wir beznadziei…
 
Zamykam oczy i widzę bezkres,
siną otchłań mroku,
pulsujący pod powiekami powidok, urywki wspomnień…
 
Noc,
to?
… nie-noc?
 
Rozbłyska zaraz i od razu gaśnie…
 
Spopielony obraz
przesypuje się
przez kołyskę
moich dłoni,
twoich, naszych…
 
… bądź już niczyich…
 
Splecione w uścisku palce, zbielałe kostki…
 
Kochana moja,
pamiętasz
― jakie miałaś je zimne?
 
Kto je rozgrzewał ciepłym oddechem w pocałunkach, miłości blasku?
 
Przed kim tak klęczę, szepcząc do cienia
ze złączonymi jak do modlitwy dłońmi,
które rzuca zza okna rozchwiana gałąź kasztanu?
 
Przed kim
tak klęczę,
kochana moja…
 
Byłaś przez chwilę, jesteś…
Nie mam odwagi zapytać…
 
… milcząca przestrzeń dzieli nas jeszcze…
 
https://www.youtube.com/watch?v=kpR4FJxhKBg

niedziela, 6 lutego 2022

Miłość?


Przestrzeń skręca się w spiralę, zasnuwa się mgłą nieprzeniknionej tajemnicy…
 
Następuje kontakt pomiędzy mną a nieskazitelnym statkiem-matką,
zaczajonym gdzieś w czeluściach wszechświata…
 
Maria…
… Maria…
 
Tak wołał mój kompletnie pijany ojciec
chwytając mnie za nogawkę spodni,
kiedy leżał
w słonecznej smudze słońca
― na podłodze zrujnowanego domu…
 
… na szarym stepie,
w którymś ―
gorącym dniu lata…
 
Maria…
… Maria…
 
A może
― Sylwia?
 
Dźwięczy mi w uszach furkot przelatujących za oknem ptaków,
ginących na horyzoncie
w skłębionych obłokach przeszłych epok…
 
Płoną od śmiertelnej gorączki
neurony w moim mózgu
― zatopione w piskliwym szumie…
 
W zaparowanym lustrze przesuwa się ciemna plama czyjejś twarzy…
 
Twojej?
Mojej?
 
… niczyjej…
 
Być może cię kocham,
kimkolwiek jesteś,
istoto zrodzona z cienia…
 
 … być może ― cię kocham…

Nuklearna równina. Samotny dom


Nieregularne przebłyski prądu świadczą o zderzających się ze sobą subatomowych cząstkach i zawracających swój bieg strumieniach czasu. Przed moimi oczami mozaika przewidzeń, półsenne i senne widma. Przesuwają się coraz szybciej, jakbym patrzył na rozpędzający się fotoplastykon, bądź na okna przejeżdżającego pociągu z przywartymi do nich od wewnątrz twarzami i dłońmi pasażerów. Wszystko się zamazuje i wszystko gaśnie. I znowu rozpala się przeszłość, ale jakaś inna, niejasna. Widzę siebie, obok. Widzę siebie, młodszego o cały wiek i wpadające przez okna pustego korytarza ostre jak nóż promienie słońca.
 
Przerażające, urywane krzyki matki niosą się z głębi domu niczym echo, a pomiędzy ― słychać ciche skrzypienia podłogi i przyśpieszony oddech, i nerwowe bicie mojego serca. Pełznę na czworakach, ja ― mający niewiele ponad miesiąc i niewiele rozumiejący. Falują pajęczyny na suficie i ścianach, wirują drobinki kurzu. Zamykam powieki. Czas przemieszcza się po przekątni i dziwnie zapętla. Pamiętam teraz inną przeszłość, a w niej widzę siebie, leżącego przed domem twarzą do rozpalonej ziemi.
 
Mam rok. Obserwuję skrzące się drobinki kwarcu i odchodzącego powoli w tej poświacie ojca. Zmierza ku odległym wzgórzom, nie oglądając się wcale za siebie. Ojciec utyka na lewą nogę, kiedy idzie po płaskiej jak stół równinie. Wznoszą się za nim tumany pyłu. Kobaltowy błękit nieba kontrastuje z padającymi pod ostrym kątem promieniami słońca. I oto ― rozbłyska na horyzoncie jaskrawe światło, przybierając kształt ogromnej kuli. Ogarnia go momentalnie i zaczyna rozrastać się w kierunku domu, który istnieje jeszcze ― tylko przez chwilę. I topi ziemię, kiedy ― znowu wtapiam się w ziemię.
 


Widzenia

W odmętach zasłon, w milczącej otchłani półmroku ćmy puszyścieją w przelocie. Uderzają skrzydłami. Drżą…  W poszumie wiatru. W pogwizdywania...