Przychodzisz do mnie, wyłaniasz
się z otchłani czasu. Zamykam oczy.
Słoneczne refleksy błyszczą w
kałużach topniejącego śniegu, skapują krople z wiszących u gzymsów sopli. Smugi
wilgoci na ścianach kamienic, drewnianych płotach… Na kocich łbach terkoczą
dorożki, stukają końskie kopyta… Idą dymy z kominów, skłębione szare obłoki
ginące w błękicie nieba. Migają przed moimi oczami tablice z nazwami ulic,
placów: Prospekt Litiejny, Newski Prospekt, Prospekt Włodzimierski… Mijam hałdy
brudnego, mokrego śniegu. Jakaś dama w wyszukanym kapeluszu i z małym pieskiem,
jakiś pan w surducie i cylindrze znikający w bramie, za ciężkimi drzwiami cyrkułu…
Przenikam, przechodzę przez
ściany z kamienia, jak na próbie wniebowzięcia w sen wnikając potrójny… Jakieś
mgły, opary, biaława zasłona niedowidzenia, niemożność dostrzeżenia konturów
przedmiotów. Lecz oto rzecz widzę jarzącą się od wewnątrz czerwonawym światłem,
płonącą jakimś nieokreśleniem. Majaczą w odmętach przeszłości widziadła o
nieustalonych rysach twarzy. Przechodzą na wskroś, po przekątni, z boku… i zawsze nieoczekiwanie, znienacka. Idą szybko,
stawiając zamaszyste kroki, pełni respektu dla wiecznego cienia. Ale nie czuję
ich oddziaływania, bowiem, będąc nieboszczykami, odległymi już bytami
wspomnień, nie wchodzą w żadną interakcję z widzialną materią. Choć niosą się
echa odgłosów: rozmów, pokrzykiwań, śmiechów, zgrzytań konnych tramwajów, stukotu
fabryk… ― być może tylko w mojej chorej wyobraźni zanurzonej w piskliwym szumie
płynącej niby rzeka czasu krwi…
Jeszcze coś i znowu nic. Jest,
za chwilę tego nie ma. W ogóle wszystko jest jakieś niejasne, enigmatyczne,
wymykające się wszelkiej percepcji. Czuję się tak, jakby mnie oprowadzał ktoś
bliski po tych wszystkich pokładach zmysłu, meandrycznych labiryntach wyobraźni,
jakby trzymał za rękę. Jednak dłoń przeszywa jedynie lodowatą próżnię… Jesteś tutaj, prawda? Jeśli jesteś to daj
jakikolwiek znak… Czekam, rozglądam się, nasłuchuję, lecz poza obrazami i
dźwiękami dawnego życia umarłego już miasta ― nie ma nic…
Ćwiczę w otchłani dziejów otwieranie
i zamykanie ciężkich żaren zapiaszczonych powiek. Nakładają się zewsząd
wilgotne pulsujące refleksy. Jesteś tutaj. Nie ma ciebie. Jesteś na wyciagnięcie
ręki. Skąpana w promieniach zachodzącego słońca, w falującej sukni, z rozwianymi
włosami, niczym opadająca powoli na dno oceanu półprzezroczysta meduza. Jesteś tutaj,
wiem. Znowu cię nie ma… Nie dają mi spokoju dziwnie zagmatwane iluzje w zmieniającej
swoje kształty pulsującej widzialności.
Znowu idę ulicą. Jaki to
region? Wasileostrowskij? Kalininskij? Kirowskij? A może Puszkinskij? Wyłania się
na koniu miedziany jeździec, tak jakby pomnik Piotra I na Placu Senackim, a
może Mikołaja I? Sam już nie wiem, czy to Twierdza Pietropawłowska, czy Pałac
Zimowy? A może Zamek Michajłowski? Wyłaniają się przede mną otoczone rozchwianymi
drzewami błękitne kopuły Soboru Świętej Trójcy? Jewgienijo, Jewgienijo… ― rozminęliśmy
się w czasie, w pomroce dziejów…
Idę w górę? W dół? Idę po
spirali schodów, ściskając w dłoni zimną żelazną poręcz… Czyjeś kroki… Nie ― to
tylko szelest wiatru i szmer miedzianych liści sunących po trotuarze. Jesień to?
A było dopiero lato, marcowe przedwiośnie. Jewgienijo, Jewgienijo… Dopadła nas beznadzieja czasu, gdzieś na
rozległych ścieżkach istnienia. Wędrujemy w słońcu, w tajemnicy przed światem,
ale samotni, zanurzeni w otchłani ciszy.
Ty ― w przeszłości, ja ― w przyszłości, przenikając się jedynie w
teraźniejszości zapętleniem swoich bytów pod postacią nikłego blasku. Nikniemy.
Pojawiamy się znowu. Rozdzieleni ścianą. Nieprzekraczalną granicą.
https://www.youtube.com/watch?v=Z3MMZr9vIDc