piątek, 5 sierpnia 2022

Bezpowrotnie


Nie trzeba. Już nie trzeba.  Spłonę w samotności i ciszy.  Już nie trzeba. Wiem.  Wszystko wiem. Ale, czy ty wiesz? Czy wiesz o meandrującej chwili w środku bezkresnej nocy? Unoszę wolno powieki. Zasnuwam szczelnie kurtyny.  Noc mnie spopiela u kresu czasu. Noc mnie spopiela mrokiem i chłodem beznadziei.
Wiesz, rozmawiają ze mną jakieś cienie. Czyje? Przecież nie moje. Może twoje? Niczyje. Opowiadają mi o słońcu, które umieją na pamięć. Opowiadają mi o pustce i opuszczeniu. I wcale nie podnoszą oczu, by wszystko pamiętać, bowiem są zbiorowiskiem poznania. Opowiadają ze smutkiem przeszywającym kontury mroku. Opowiadają samotnie nadzy w swym jasnowidzeniu. Ich głosy przemieszczają się na zasadzie echa, aż do wyciszenia. Lecz zanim znikną zupełnie, kołaczą mi się w labiryntach mózgu, w przejaskrawionych obrazach rozgorączkowanego snu. O, jakże są piękne, jakże powabne. W stojącym lustrze chwiejąca się postać. Próbuję się odbić i podążyć ku gwiazdom stłoczonym lękliwie i tęskno. Lecz nie potrafię, stężały w bezruchu. Lecz nie potrafię…
Coś miałem zrobić, lecz zapomniałem, co. Potykam się o krzesła, fotele…O wypełniającą wszystko pustkę. W żółtawym świetle wiszącej lampy szara ćma rozprostowuje skrzydła, uderzając o wrzącą powierzchnię żarówki. Wznieca kurz w beznadziei i bólu. W trwodze zapomnienia. W opuszczeniu i rozkładzie bytu. Mijają mnie umarli o nieustalonych rysach twarzy. Maria? Teresa? Sylwia? Mijają mnie tak wiek za wiekiem, aż do nieskończoności. Podzwaniają dzwoneczkami w tym nieskończenie milczącym, zakapturzonym kondukcie o powiewających szatach, który podąża znikąd, donikąd… Który wyłania się z niebytu i wnika w niebyt…
 
Zapomniałem o wszystkim, tak jak tylko można zapomnieć zaraz po przebudzeniu. Pamiętam, że coś śniłem, ale zatarło się w otchłani niepamięci. Coś wiedziałem. Wiedziałem wiele. Jednak urwało się znienacka…
Noc otumania i budzi melancholię. Wychylam się przez okno i widzę chodnik, kwadraty płyty, krawężniki, trawniki, drzewa. Na poboczu rdzewieje szkielet pojazdu o nadnaturalnych gabarytach. Jakby rozsypujące się truchło jakiegoś prehistorycznego gada… Spoczywa na pozrywanych gąsienicach, podpierając swoje przechylone, poplamione smarami cielsko na opuszczonym ramieniu.
Wychylam się, i widzę. Co widzę? Pustkę i opuszczenie. Chyba zaraz wyjdę. Pójdę sobie donikąd. Zejdę po schodach, żegnając się z duszami sąsiadów. Kiedy otwieram drzwi, owiewa mnie chłód schodowej klatki. W nacierającym półmroku, rozświetlonym jedynie żółtawą poświatą ulicznych latarni, rozchodzi się pogłos moich kroków. Mój przyspieszony oddech. Szum wzburzonej gorączką krwi… Spoglądają na mnie smutno niedokończone rzeźby, popiersia, rozrzucone w chłodnym kącie sanktuarium. Okryte folią bryły, bez oddechu, kamienne, martwe… ― obojętne…
Ktoś miał przyjść… Kto ma przyjść? Kto? Nie przyjdzie nikt… W ogromnym przeciągu rozchodzi się z oddali trzask drzwi bez klucza… Skrzypienie furtki, bramy… Uchylonych okiennic, poluzowanych blaszanych parapetów, rynien… Skrzypienie dębowych pni, topól, kasztanów…
 
Idę. Podążam w niebyt. Lipcowa noc. Bezkresna i upojna. Lipcowa noc. Otumaniająca melancholią zapachu. Słyszę drzewa. Wciąż drzewa. Podczas gdy przywieram ustami do ich pomarszczonej kory. Całuję namiętnie i szepczę. Och, jak szepczę zmyślnie i czujnie… Odpowiadają mi poszumem leśnego mroku drewniane bożki, poruszając lepkimi od żywicy wargami. I przechodzą, i pojawiają się nowe. I wciąż pojawiają się nowe… I wciąż wiatr przetacza się po mojej twarzy. Gładzi i osusza wilgotne policzki, powieki… Porywa, rozrzuca pożółkłe ze starości gazety…
 
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-08-05)

https://www.youtube.com/watch?v=ME7xobTCArU

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Widzenia

W odmętach zasłon, w milczącej otchłani półmroku ćmy puszyścieją w przelocie. Uderzają skrzydłami. Drżą…  W poszumie wiatru. W pogwizdywania...