Nareszcie jestem wyzwolony. Uwielbiam cię nocy gęsta i nieprzenikniona. Nocy
w otulinie padającego deszczu, który skapuje po blaszanych rynnach, uderza w
parapety i rozpryskuje się na mojej twarzy. Upudrowanej twarzy klauna. Uwielbiam
cię jak narzucasz całun skotłowanego mroku pełnego wirujących kropel, mgielnej
zawiesiny…
Jakieś kroki za moimi plecami. Oddalają się i nikną. Lecz wracają spotęgowane, wstrząsane zimnym echem samotności. Wstrząsane dreszczem i trwogą. Boję się odwrócić, aby nie spłoszyć tej nostalgii, nie zburzyć swoim spojrzeniem tkanej misternie feerii snu. Najwyraźniej ktoś odchodzi, zatrzymując się na chwilę, aby spojrzeć po raz ostatni w przestrzeń bezgranicznego smutku.
Ucicha. Wszystko ginie w westchnieniach
wiatru, w stukocie okiennic opuszczonych, sponiewieranych przez czas domów, w
skrzypieniu drzew, które kołyszą się po obu stronach pustej ulicy, błyszczącej w
żółtawym świetle latarni…
Gdzieś tam i nigdzie… W nagłym oddaleniu… W ciągnącej się donikąd industrialnej arterii, skupionej u kresu w niewidzialny punkt… Odpoczywam w strzępach krajobrazu, wyrzucając z siebie niewyraźne słowa, grzęznące w pęknięciach wilgotnych ścian, w szczelinach ciągnącego się donikąd zapleśniałego muru…
Spadają na mnie zewsząd wielościany powietrza. Jesień, to? A przecież było dopiero, co gorące lato. Tam, za tym załomem, za ogrodem dzwoniącym doniośle pękami czerwonych róż…
Ktoś tu był? Nie, nie było nikogo. To ja sam przekraczam niewidzialną barierę ciszy, zauroczony szelestem liści, melancholijną pieśnią strzelistych topól…
Otwieram oczy, otumaniony ciemnymi
wiekami stuleci. Leżę twarzą do podłogi. Znowu podłogi, spowity blaskiem
wiszącej lampy. Za oknami skłębiony mrok. Wyciągam rękę, próbując się chwycić
nogi fotela, kanapy, stołu… Nie daję rady. Skręcam się w kłębek drgającej
maligny… Drżę. Płonę wewnętrznym ogniem smutku. Znowu kroki. Po ścianie przesuwa
się wygięty w nierealnej pozie cień. Czyj to byt zstąpił znienacka z bezkresu milczenia?
Najwidoczniej zstąpił w dziwnej jakiejś niepewności, po długich stuleciach
powolnej drogi. I dalej dokądś zmierza… Dokąd?
Być może donikąd. A tylko zabłądził i kluczy? Albo wrócił stęskniony wspomnieniami
umarłego życia?
Otwieram usta. Zamykam. Próbuję wykrzesać z siebie cokolwiek, choćby słowo ulotne jak wiatr, jak westchnienie ducha…
Przede mną kominy fabryk. Wysypują się z
chrzęstem coraz to nowe i nowe… Zdewastowane truchła industrializmu. Zardzewiałe
karoserie porzuconych pojazdów… Stosy opon, powyginanych blach, cuchnących
jakimiś chemikaliami beczek… I wszystko splątane, poplątane kłębowiskiem kabli,
przewodów, żeliwnych rur… Opuszczone fabryczne hale. Rzędy umazanych smarami,
garbatych frezarek, które przypominają śpiących na stojąco ludzi z opuszczonymi
głowami… Wbijają się w stopy opiłki żelaza… Drażni moje nozdrza mdława woń chłodziwa,
potu i krwi… Przede mną ginące w mroku stosy poskręcanego żelastwa, powyginanych
prętów, śrub… ― rozsypujące się szkielety jakichś stworów: Koni? Psów?
Hipopotamów? Im bardziej się zagłębiam, tym coraz ciaśniej otaczają mnie
mżące szare piksele. Są to oznaki całkowitego rozkładu. Całkowitej dezintegracji
i absolutnej pustki… Mżą i kłują w i tak już szczypiące oczy. Wysypują się w
milczeniu, jakby z ekranu czarno-białego telewizora…
Jest mi jeszcze przestronnie, choć owa przestronność zawęża się nieubłaganie, aż do całkowitego ścisku. Jest mnie coraz mniej. Komórka po komórce, cząsteczka po cząsteczce. Atom po atomie… Jest mnie coraz mniej… Już mnie kosmos gwiazdami owiewa… Omiata wirującymi galaktykami… Jest mnie coraz mniej… Nieuchronnie. Nieubłaganie. Bezapelacyjnie… Próbuję zrozumieć genezę rozpadu, śniąc jeszcze gdzieś w przestworzach, po których toczą się w zwolnionym tempie enigmatyczne obrazy…
Otwieram oczy. Wyrastam z głębi, ze ślepych ścian ciemności. Słońce rani załzawione oczy… Słońce… A w nim cieniste migoty, trzepot przelatujących
ptaków, furkot piór… A w nim…
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-07-20)
Jakieś kroki za moimi plecami. Oddalają się i nikną. Lecz wracają spotęgowane, wstrząsane zimnym echem samotności. Wstrząsane dreszczem i trwogą. Boję się odwrócić, aby nie spłoszyć tej nostalgii, nie zburzyć swoim spojrzeniem tkanej misternie feerii snu. Najwyraźniej ktoś odchodzi, zatrzymując się na chwilę, aby spojrzeć po raz ostatni w przestrzeń bezgranicznego smutku.
Gdzieś tam i nigdzie… W nagłym oddaleniu… W ciągnącej się donikąd industrialnej arterii, skupionej u kresu w niewidzialny punkt… Odpoczywam w strzępach krajobrazu, wyrzucając z siebie niewyraźne słowa, grzęznące w pęknięciach wilgotnych ścian, w szczelinach ciągnącego się donikąd zapleśniałego muru…
Spadają na mnie zewsząd wielościany powietrza. Jesień, to? A przecież było dopiero, co gorące lato. Tam, za tym załomem, za ogrodem dzwoniącym doniośle pękami czerwonych róż…
Ktoś tu był? Nie, nie było nikogo. To ja sam przekraczam niewidzialną barierę ciszy, zauroczony szelestem liści, melancholijną pieśnią strzelistych topól…
Otwieram usta. Zamykam. Próbuję wykrzesać z siebie cokolwiek, choćby słowo ulotne jak wiatr, jak westchnienie ducha…
Jest mi jeszcze przestronnie, choć owa przestronność zawęża się nieubłaganie, aż do całkowitego ścisku. Jest mnie coraz mniej. Komórka po komórce, cząsteczka po cząsteczce. Atom po atomie… Jest mnie coraz mniej… Już mnie kosmos gwiazdami owiewa… Omiata wirującymi galaktykami… Jest mnie coraz mniej… Nieuchronnie. Nieubłaganie. Bezapelacyjnie… Próbuję zrozumieć genezę rozpadu, śniąc jeszcze gdzieś w przestworzach, po których toczą się w zwolnionym tempie enigmatyczne obrazy…
https://www.youtube.com/watch?v=S6CFnDZA5jQ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz