Nie ma miłości. Jest za to żar
nuklearnego rozszczepienia… Igor Wasiljewicz Kurczatow, Andriej Dmitrijewicz
Sacharow i Julij Borisowicz Chariton… ― przechadzają się w zamyśleniu długim
korytarzem, przenikając wolno słoneczne prostokąty na drewnianej podłodze. Pojawiają
się i nikną… Wyłaniają się znowu, jakby z głębin czasu: Robert Oppenheimer, Ernest
Orlando Lawrence, Edward Teller, Hans Albrecht Bethe, Enrico Fermi, Emilio Gino
Segrè, Richard Phillips Feynman, George Kistiakowsky… ― Kto jeszcze? W kłębach
spływającego zewsząd kurzu przełamało się echo czyjegoś westchnienia. Stukanie
obcasów…
Korytarz ciągnie się w nieskończoność. Słońce. Słonce. Jaskrawe słońce… Otwarte okna. Zamknięte… Skrzypienie podłogowej klepki… Żółtawe ściany z beżową lamperią, biały sufit. Rząd uchylonych drzwi. Za drzwiami milczenie skrytych w półmroku przedmiotów… Jakieś szklane gabloty, szafy… Zapisane białą kredą czarne płaszczyzny tablic. Chemiczne wzory, matematyczno-fizyczne równania. Cyfry, liczby, wykresy.… I wszystko opuszczone, sponiewierane przez czas… Zapomniane, martwe… Nigdy nie będzie i nigdy nie było, ponieważ od początku było nieżywe, naznaczone zgonem, piwnicznym odorem trupiego rozkładu.
Jesteś? Wtargnęłaś do mojego życia
znienacka, nieoczekiwanie. Przelotnie i tak naprawdę nie mając nic wspólnego ze
mną. Od początku było beznadziejnie puste. Bezdennie puste… jesteś? Tak, wiem.
Nie ma ciebie i nigdy nie było. Więc, co takiego było? Senna maligna, pijacka,
rozgorączkowana cierpieniem… Nic takiego, tylko melancholia niebytu i
nieistnienia o nieokreślonych rysach twarzy… Nic takiego… Tylko, nic takiego…
To, tylko nic… Nic… Absolutne nic…
…
A, więc, to jest ta droga skąpana
zachodzącym słońcem? Chyba kiedyś nią szedłem i idę wciąż. Stąpam powoli, krok
za krokiem. Za krokiem krok… I tak krok w krok… Słońce przypieka i pali. Rozmiękły
asfalt opuszczonego miasta wydziela spomiędzy głębokich kolein dławiącą woń. W
gałęziach, w zielonych liściach drzew ― światło. Migoczący wszechświat.
Prześwitujący bezkres kobaltowego nieba… Wiatr. Delikatne podmuchy. Czyjeś
westchnienia. Droga skąpana w drgających prześwitach pod sklepieniem drzew…
Ławki i cienie. Liście… Pachnąca żywicą
chropowata kora… Stoisz w oddali. Stoisz tak blisko… Nie ma ciebie. Jesteś na
wyciągniecie ręki. Idziesz lekko przede
mną. Podążam za tobą w ślad. Idziemy w przyszłość z przeszłości wychodząc
zamglonej. Idziemy w smudze światła, w tej teraźniejszości chwilowej. Tkwimy
jeszcze jedną połową ciała w dawnych epokach i latach, podczas gdy drugą ―
wnikamy już w nieokreślone… Jesteś obok, a jednak milczysz, zapatrzona w
prześwity gorącego lata. Zapatrzona w płonące kwiaty pachnącego ogrodu. Zapatrzona
w przestrzeń, która nie ma początku ani końca…
…
Stoję samotnie na pustej drodze. I wydaje
mi się, że byłem świadkiem czyjegoś spotkania. Czyjego? Chwieją się na poboczach
strzeliste topole. Szeleszczą liście. Mamroczą coś do siebie zjawy z drewna,
żywicy i kory… Jakieś cieniste widziadła. Ociężałe słońce dotyka już ziemi. Chylące
się ku upadkowi. Zsuwające się za widnokres…
Zamykam oczy. Otwieram. Przede mną długi korytarz. Sufit, podłoga i ściany schodzą się w jeden nieokreślony punkt. Tutaj szedłem i idę wciąż, przekraczając słoneczne prostokąty na drewnianej klepce o nikłym zapachu woskowej pasty. To miejsce jest przeznaczone jedynie dla mnie. Jakbym trwał w dziwnej substancji czasu, gdzieś poza życiem, ale i nie śmierci. Gdzieś pomiędzy…
Otwarte szeroko okna. Falujące firanki,
wybrzuszające się niczym żagle. Za oknami gorące, wieczne lato. I wszystko jest
tutaj jakieś spowolnione. Porzucone. Niepotrzebne… I wszystko jest już
wyzwolone z objęć pędzącego straszliwie potoku życia. Zakurzone. Okryte grubą
powłoką absolutnej ciszy…
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-07-18)
Korytarz ciągnie się w nieskończoność. Słońce. Słonce. Jaskrawe słońce… Otwarte okna. Zamknięte… Skrzypienie podłogowej klepki… Żółtawe ściany z beżową lamperią, biały sufit. Rząd uchylonych drzwi. Za drzwiami milczenie skrytych w półmroku przedmiotów… Jakieś szklane gabloty, szafy… Zapisane białą kredą czarne płaszczyzny tablic. Chemiczne wzory, matematyczno-fizyczne równania. Cyfry, liczby, wykresy.… I wszystko opuszczone, sponiewierane przez czas… Zapomniane, martwe… Nigdy nie będzie i nigdy nie było, ponieważ od początku było nieżywe, naznaczone zgonem, piwnicznym odorem trupiego rozkładu.
Zamykam oczy. Otwieram. Przede mną długi korytarz. Sufit, podłoga i ściany schodzą się w jeden nieokreślony punkt. Tutaj szedłem i idę wciąż, przekraczając słoneczne prostokąty na drewnianej klepce o nikłym zapachu woskowej pasty. To miejsce jest przeznaczone jedynie dla mnie. Jakbym trwał w dziwnej substancji czasu, gdzieś poza życiem, ale i nie śmierci. Gdzieś pomiędzy…
https://www.youtube.com/watch?v=KbgGkv3AHkE
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz